|
Agnieszka Osiecka UCISZ
SERCE
Kto przysłonił te księżyce nad dachami,
Mądrą głowę miał.
Chciał by żony całowały się z mężami,
Nie wpadały, mój kochany, w szał.
Po co biegniesz za
księżycem w dal na łowy
Gdy masz w
domu kwiat?
Wiernym
ludziom serca błyszczą jak
podkowy,
A złym ludziom czarno kwitnie sad.
Uplotę ci złoty kołacz
Z moich złocistych promieni,
Już ty się człowieku nie kołacz
Niech ci się na dobre odmieni.
Ja twoje bóle utulę,
Otworzę ci
niebo snu.
Ja twoje żale oddalę,
Wróćże tu.
Pora już
siadać do stołu,
Czas już
do Boga biec
I nasze
serca uciszyć
W blasku
świec.
Ucisz serce, ucisz serce
W białym świetle szabasowych świec.
Ucisz serce, ucisz serce
Jedno z tylu, jedno z
tylu serc.
Wielki Panie winorośli,
Stworzycielu gwiazd,
Proszą dzieci i dorośli:
Nie zapomnij, nie zapomnij nas!
Ty, co gładzisz oceany
I prowadzisz w dal bezpieczną,
Spojrzyj też na nasze rany,
Na kołyskę i miasteczko.
Rozesłano już kobierce
W białym świetle szabasowych świec.
Ucisz serca, ucisz serce,
Jedno z wielu serc.
Ty, co złocisz łany zboża,
Bielisz
mąki pył,
Od pożaru i od noża
Chroń nas z całych sił.
Daj nam rodzić się w pokoju
I umierać w noc serdeczną,
Wodą z królewskiego zdroju
Pobłogosław to miasteczko.
Ucisz serce, ucisz serca
W białym świetle szabasowych
świec
Ucisz serca, ucisz serca,
Czarne gwiazdy serc.
----------------------
Zbigniew Herbert
PAN OD PRZYRODY
Nie mogę przypomnieć sobie
jego twarzy
stawał wysoko nade mną
na długich rozstawionych nogach
widziałem
złoty łańcuszek
popielaty surdut
i chudą szyję
do której przyszpilony był
nieżywy krawat
on pierwszy pokazał nam
nogę zdechłej żaby
która dotykana igłą
gwałtownie się kurczy
on nas wprowadził
przez złoty binokular
w intymne życie
naszego pradziadka
pantofelka
on przyniósł
ciemne ziarno
i powiedział: sporysz
z jego namowy
w dziesiątym roku życia
zostałem ojcem
gdy po napiętym oczekiwaniu
z kasztana zanurzonego w wodzie
ukazał się żółty kiełek
i wszystko rozśpiewało się
wokoło
w drugim roku wojny
zabili pana od przyrody
łobuzy od historii
jeśli poszedł do nieba -
może chodzi teraz
na długich promieniach
odzianych w szare pończochy
z ogromną siatką
i zieloną skrzynią
wesoło dyndającą z tyłu
ale jeśli nie poszedł do góry -
kiedy na leśnej ścieżce
spotykam żuka który gramoli się
na kopiec piasku
podchodzę
szastam nogami
i mówię:
- dzień dobry panie profesorze
pozwoli pan że panu pomogę
przenoszę go delikatnie
i długo za nim patrzę
aż ginie
w ciemnym pokoju profesorskim
na końcu korytarza liści
Zbigniew Herbert
PSALMY
PSAŁTERZ FLORIAŃSKI Psalm XXII - XIV i XV wiek -
najstarszy
1. Gospodzin oprawia mie a nics mi niedostanie, na mieście
pastwy tamo mie postawił.
2. Na wodzie postrobieństwa wsch<o>wał mie
*, duszę moję obrocił.
3. Odwiodł mie po stdzach**
sprawiedlności prze imię swoje.
4. Bo aczbych chodził pośrzod cienia śmierci, nie będę sie
bać zła, bo ty se mną jeś.
5. Pręt twoj i dębiec twoj, ta jesta mie ucieszyła.
6. Ugotował jeś w obeźrzeniu mojem stoł przeciwo tym, jiż
mącą <mie>.
7. Utuczył jeś w oleju głowę moję; a kielich moj upawający
kako światły jest!
8. A miłosierdzie twe będzie naśladować mie wszelikich
dniow żywota mego,
9. a bych przebywał w domu bożem na długie dni.
PS.
*Na
wodzie
postrobieństwa wsch<o>wał mie -
zob. to zdanie
niżej w tłumaczeniu ks. J. Wujka.
**stъgna, (sv.
stig?) zdrobniałe ścieżka, ale dial. stecka, stpol. stdza ...
PSALM
23 J. Kochanowski - 1579 (parafraza)
Dominus
regit me et nihil mihi deerit
Mój
wiekuisty Pasterz mię pasie,
Nie
zejdzie mi nic na żadnym wczasie;
Zawiódł
mię w pasze niepospolite,
Nad
zdroje żywej wody obfite.
Wrócił
mię z dziwnych obłędliwości
Na
ścieżkę jawnej sprawiedliwości;
Postanowił mię na drodze prawej
Z chęci
ku słudze swemu łaskawej.
By
dobrze stała śmierć tuż przede mną,
Bać się
nie będę, bo Pan mój ze mną.
Twój
pręt, o Panie, i laska Twoja
W
niebezpieczeństwie obrona moja.
Posadziłeś mię za stół kosztowny,
Skąd
nieprzyjaciel boleje główny;
Włos mi
mój wszytek balsamem płynie,
Czasza
opływa w rozkosznym winie.
Ufam
Twej łasce, że mię na wieki
Nie
spuścisz, Panie, z swojej opieki;
I będę
mieszkał w Twym świętym domu
Nie
ustępując laty nikomu.
Psalm
XXII. U Żydów 23. ks. J. Wujek - 1599 (z Wulgaty)
W tym
Psalmie wylicza Prorok dobrodziejstwa kościołowi
chrześciańskiemu od Pana Boga dane, jaka téż jest nauka
pożywania ciała Bożego, i inszéj świętości.
1- Psalm
Dawidowi.
Pan mię
rządzi, a ninaczem mi schodzić nie będzie.
2- Na
miejscu paszy tam mię posadził: nad wodą posilenia
wychował mię.
3- Duszę
moję nawrócił: prowadził mię ścieżkami sprawiedliwości dla
imienia swego.
4- Bo
choćbym téż chodził w pośród cienia śmierci, nie będę się
bał złego; bowiemeś ty jest zemną: laska twoja, i kij
twój, te mię cieszyły.
5- Nagotowałeś przed oczyma memi stół na przeciwko tym,
którzy mię trapią: utłuściłeś olejkiem głowę moję: a
kielich mój upojający jak kosztowny jest.
6- I
miłosierdzie twoje pójdzie za mną po wszystkie dni żywota
mojego: i abym mieszkał w domu Pańskim na przedłużenie
dni.
Psalm
23 Anonim - 1769
Pan jest
Pasterzem moim na niczym mi nie zeydzie.
Na
paszach zielonych postawił mię: a do wod cichych prowadźi
mię.
Duszę
moję posila, prowadzi mię scieszkami sprawiedliwości dla
imienia swego.
Choćbym
też chodźił w dolinie ćienia śmierći, nie będę się bał
złego; albowiem ty ze mną:
łaska
twoia, i Kiy twoy, te mię cieszą.
Przed
oblicźem moim gotujesz stoł przeciwko nieprzyjaciołom
moim:
pomazałes Oleykiem głowę moię, kubek moy iest opływający.
Nad to
dobrodzieystwo i miłośierdzie twe póydą za mną po
wszystkidni żywota moiego: a będę mieszkał w domu Pańskim
na długie ćzasy.
Psalm
23 - L. Staff - 1959
Pan jest
pasterzem mym i nic mi nie braknie.
Pasie
mnie na zielonej łące
Wiedzie
mnie do rzeźwiącej wody, krzepi duszę moja.
Prowadzi
mnie prawymi ścieżkami dla imienia swego.
Choćbym
i chodzić musiał w cieniu śmierci,
Nie boję
się zła, gdyż jesteś ze mną.
Berło
twe i laska twoja są mi obroną.
Zastawiłeś przede mną stół ku wstydowi nieprzyjaciół
moich.
Namaszczasz olejkiem mą głowę, kielich mój jest pełen
rozkosznego wina.
Niech
łaska twa towarzyszy mi przez całe życie moje,
bym
mieszkał w domu Pana przez wszystkie dni.
Psalm
23 R. Brandstaetter 1973
Pan jest
moim pasterzem i niczego mi nie brak.
Pasie
mnie na zielonych pastwiskach
I
prowadzi mnie do spokojnej wody, orzeźwia moja duszę
i
wiedzie mnie prawymi ścieżkami dla swojego imienia.
A
choćbym kroczył doliną ciemnych cieni,
Nie będę
się lękał zła, bo jesteś ze mną.
Pociechą
moją są Twoja laska i twój kij pasterski.
Zastawiasz przede mną stół w obecności moich ciemiężycieli
Głowę
moją namaszczasz olejkiem a kielich mój jest pełny.
Dobro i
łaska kroczą za mną przez wszystkie dni mojego życia.
W domu
Pańskim zamieszkam po najdłuższe dni.
Psalm
23 - Cz. Miłosz - 1979 (z hebrajskiego)
Psalm
Dawida.
Pan jest
pasterzem moim. * Na niczym mi nie zbywa
Na
zielonych pastwiskach położył mnie, * nad spokojne wody
mnie prowadzi.
Duszę
moją posila, * prowadzi mnie po ścieżkach prostych * dla
chwały swego imienia.
A
choćbym zeszedł w ciemną dolinę śmierci, * nie będę lękać
się złego, bo Ty jesteś ze mną. *
Twój
kij pasterski i laska: one mnie będą wiodły.
Ty stół
biesiadny zastawiasz przede mną na przekór moim wrogom, *
głowę
moją olejkiem namaszczasz, * a mój kielich przelewa się.
Szczęście i łaska podążają za mną * po wszystkie dnie mego
życia. *
I
zamieszkam w domu Pańskim * na długie czasy.
Psalm
23 najnowsze tłumaczenie - 2005
Psalm
Dawida. Pan jest pasterzem moim nie brak mi niczego.
Pozwala
mi leżeć na zielonych pastwiskach prowadzi mnie nad wody,
bym odpoczął.
Ożywia
mnie na nowo, prowadzi mnie po właściwych ścieżkach ze
względu na swoje imię.
Choćbym
kroczył ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze
mną!
Twój kij
pasterski i laska: czynią mnie bezpiecznym.
Zastawiasz przede mną stół wobec moich przeciwników.
Namaszczasz mi głowę olejkiem a mój kielich jest
napełniony.
Dobroć i
łaska niech idą za mną przez wszystkie dni mego życia.
abym
zamieszkał w domu PANA po najdłuższe czasy.
Psalm
23 - A. Orzech - 2013
Pan jest pasterzem moim
nie brak mi niczego.
On mnie prowadzi na łąki zielone
i do wód spokojnych
abym odpoczął.
Dodaje
mi sił
i wiedzie ścieżkami prostymi
dla chwały
swego imienia.
A choćbym szedł ciemną doliną
zła się nie ulęknę
bo Ty jesteś przy mnie
i chroni mnie Twoja laska.
Na przekór moim wrogom
zastawiasz stół przede mną
namaszczasz mi głowę olejkiem
a mój kielich jest pełen po brzegi.
Twoja dobroć i łaska zawsze będą przy mnie
i póki żyć będę
dom Pana będzie moim domem.
======================================
JAN BŁOŃSKI, Zdanie "Tygodnik
Powszechny".
W Ogrodzie nauk pisze Miłosz, że polszczyzna "nie jest
językiem o ' ustawionym' głosie". Co ta przenośnia
oznacza? Poeta podkreśla "potrzebę jednego, głównego nurtu
rytmicznego, który stanowi niejako tło" dla rozmaitych
przedsięwzięć językowych. Ale później narzeka na
"gadulstwo" staropolszczyzny, mówi o stanisławowskim
"oczyszczeniu" języka, a nawet o ładzie i prostocie prozy
Prusa... Język dzisiejszy razi go swoim "wydwarzaniem": ze
"skłonnością do zapożyczeń idzie w parze jakiś niedowład
składni: zdania rozłażą się, wloką, ospale, niemrawe".
Słowem, pod ustawieniem głosu rozumie Miłosz jeśli nie
wzorzec, to przynajmniej drogowskaz stylistyczny. Dobór
słownictwa i energia składni są dla niego równie ważne co
"nurt rytmiczny".
Miłosz słusznie zwraca uwagę, że terenem, gdzie najlepiej
obserwować walkę o kształt języka, jest "mnóstwo robionych
w Polsce przekładów". Stąd pokusa, by przyjrzeć się
tłumaczeniom Biblii. Miłosz nie ukrywa, że chciałby je
narzucić użytkownikom... przynajmniej jako wzór wypowiedzi
poważnej, dostojnej. W obrębie polszczyzny, powiada,
zaciera się współobecna "odrębność kilku języków",
postępuje proces homogenizacji stylistycznej,
"odpowiedzialność za co ponosi powszechny już dzisiaj
żargon inteligencko-dziennikarski". Może to ostatnie
określenie nie najtrafniejsze, ale mniejsza, bo koń, jaki
jest, każdy widzi. "Tekstom biblijnym - pisze Miłosz -
podołać mógłby zapewne tylko nowoczesny polski język
'wysoki', hieratyczny i liturgiczny, który by miał źródła
w całej przeszłości, a zarazem był przyjęty przez
dzisiejszą językową wrażliwość". Oczywiście, takiego
języka nie da się zrobić na zawołanie: "odważam się
wystąpić z moją próbą tylko dlatego, że od dawna (...)
szukałem w języku biblijnym miary i wzoru dla poezji".
Ale w jakim właściwie "języku biblijnym"? Przecie nie w
hebrajskim, greckim... W zrozumiałej dla licealisty
Wulgacie? W szesnastowiecznych tłumaczeniach? W
dziewiętnasto-wiecznej prozie kościelnej, prozie modlitw,
tłumaczeń, przeróbek i poprawek Wujka? Potakująca
odpowiedź byłaby w każdym przypadku błędem. Szukanie miary
i wzoru jest dla rzetelnego poety tworzeniem miary i
wzoru. Popatrzmy zatem na zdanie Psalmu. Może ułatwi ono
odpowiedź na pytanie, co u Miłosza przeważa: odniesienie
do cudzego głosu, do przeszłości polszczyzny, czy świadoma
wola zbudowania stylistycznego modelu.
Końcowy werset Psalmu 29 brzmi po hebrajsku:
Jahwé 'oz leammo jitten
Jahwé je barékh et-âmmo ba�alom.
Po łacinie Wulgaty:
Dominus virtutem populo suo dabit;
Dominus benedicet populo suo in pace.
W Biblii Tysiąclecia:
Pan udzieli mocy swojemu ludowi,
Pan ubłogosławi lud swój pokojem.
Nie będę jednak rozważać tłumaczeń Miłosza względem
oryginału. Zajmuje mnie polska historia słynnego zdania.
Miłosz podkreślał, że w swej pracy korzystał często z
istniejących przekładów. Ufał anonimowości, powszechności
zwrotów i wyrażeń, które, niczym kamienie w potoku,
ogładził czas. Tak się jednak składa, że werset, choć
bardzo prosty, przekładano - zwłaszcza współcześnie -
inaczej niż uczynił to Miłosz:
Pan da siłę swojemu ludowi,
Pan da swojemu ludowi błogosławieństwo pokoju.
Postaram się, porównując stare i nowe wersje, wyłuskać
zasady, których trzymał się poeta w tworzeniu
"hieratycznego i liturgicznego" stylu. Będzie to niepełne
i rudymentarne, ale od czegoś trzeba w końcu zacząć.
l. Uderza przede wszystkim wierność dla archaicznej formy
wersetu i usilne podkreślenie paralelizmu: "Pan da (...)
Pan da". Nie postąpił tak nikt z dotychczasowych tłumaczy.
Od Psałterza Floriańskiego biegnie formuła:
Gospodzin czescz ludu swemu da,
Gospodzin blagoslawicz bodze ludu swemu w pocoiu.
Gospodzin zmienia się w Pana, cześć w moc, siłę, wyjątkowo
potęgę i męstwo, Pan udzieli mocy albo natchnie mocą,
także pokój i błogosławieństwo wchodzą w różne związki.
Trwa jednak zestawienie: "Da (...) pobłogosławi". Inaczej
tylko w Biblii Leopolity:
Pan da moc ludu swemu,
Błogosławieństwo da ludu swemu w pokoju.
Także w mało znanym przekładzie ks. Kniszyńskiego czytamy:
Pan da moc narodowi swemu -
da Pan i błogosłowić będzie narodowi swemu w pokoju.
Tłumacz chce dochować wierności poetyckiej zasadzie
oryginału, ale "da Pan" bez dopełnienia brzmi zbędnie i
pusto. Potrzebę paralelizmu odczuwa silnie Brandstaetter -
nic dziwnego, bliski przecie hebrajskiej tradycji! -
umieszcza go jednak gdzie indziej:
Pan natchnie mocą swój lud,
Pan pobłogosławi pokojem swój lud.
Dlaczego nie pojawiło się nigdy proste powtórzenie "Pan
da"? Po prostu dlatego, że nie ma go w oryginale. Nie ma w
tym przynajmniej wersecie, gdzie na określenie daru siły i
błogosławieństwa znajdują się dwa różne słowa. Ale cóż z
tego? Miłosz trzyma się żelaznej reguły dobrego przekładu:
pilnuje ducha, nie litery. Duch biblijnego stylu żąda
twardo paralelizmów: Miłosz stawia je tam, gdzie brzmią
świeżo i skutecznie. Nie narusza zaś znaczenia: czyż
błogosławieństwo nie jest Bożym darem?
Biblijnego paralelizmu pilnuje Miłosz nieporównanie
skrupulatniej niż wszyscy nowsi tłumacze, z poznańskimi i
tynieckimi włącznie. W tym samym Psalmie mamy dwukrotnie
"oddawajcie Panu" (5), "Głos Pana" (4, 5), "Pan zasiadł
(...) Pan zasiada" (10). Otóż znaczna większość tłumaczy
starała się jakoś zróżnicować użyte przez Psalmistę
wyrażenia. Nawet Wujek (Psalm 29 w ogóle mu się nie udał,
ale zastrzegam się, że cenię go wyżej niż Miłosz!) unikał
identycznych powtórzeń, pisząc na przykład: "Głos Pański
łamiący cedry: i połamie Pan cedry" (5) albo: "Pan czyni
(...) a będzie siedział Pan" (10).
Rzecz w tym, że tradycja retoryczna, wpajana razem z
łaciną od renesansu, kazała jeśli nie unikać to
przynajmniej usprawiedliwiać powtórzenie. Jest ono - do
naszych czasów - odczuwane na ogół jako zbędne lub
monotonne. Byli pisarze, co jak Nałkowska tępili nawet
równobrzmiące sylaby w zdaniu... Tymczasem Miłosz sięga po
powtórzenie często i z szacunkiem. Dlaczego? Ponieważ jest
pierwotnym znakiem sakralności. Powtarza się to, co ważne,
natchnione - słowo zdolne ożywić, zmienić, zabić. Ślady
tej funkcji powtórzenia zachowały się jeszcze w folklorze.
Jednak w potocznej świadomości językowej odczucie
sakralności powtórzenia rozbudzić może tylko twórca
wybitny.
2. Jakie konsekwencje niesie przywiązanie do paralelizmu?
Najpierw - szczególne rozumienie poetyckości. Poetyckie
jest dziś zwykle to, co nowe, jeszcze nie powiedziane
nigdy. Inaczej dla Psalmisty: poetyckie jest to, co
powiedziane dobrze, skutecznie, co będzie na pewno
właściwie zrozumiane. Trudno wdawać się tutaj w teorię
biblijnego wersetu. Rysuje się jednak od razu prosta
typologia: podział ze względu na ilość członków (od
jednego do czterech) oraz na relacje znaczeniowe między
członkami. Jeśli werset dwuczłonowy, może być
synonimiczny, antytetyczny lub syntetyczny, może
powtarzać, przeciwstawiać się lub wzbogacać. Najciekawszy
trzeci, jak nasz właśnie. Pan daje najpierw siłę, potem
błogosławieństwo pokoju, daje temu samemu ludowi. Mamy
zatem i wyraźne powtórzenie (utrwalenie) sensu i wyraźną
odmianę (odnowienie). Znaczenie winno zostać najpierw
umocnione, upewnione przez repetycję, dobrze zapamiętane.
Dopiero na tle powtórzenia wprowadzona zostaje nowość: tym
samym nabiera ona wyrazistości. Łatwo wskazać
mnemotechniczne przyczyny poetyckiego postępowania
Psalmisty. Dodajmy jednak, że unaocznia ono najprościej -
w obrębie jednego zdania - opozycję ciągłości (tradycji) i
oryginalności, których współgranie określa rozwój
literatury. Jesteśmy naprawdę u początku poezji, u źródła
poezji - jak u źródła prawdy.
Jak teraz sprawić, aby nie biło ono rozwlekle, monotonnie?
Mimo powtórzenia werset Miłosza brzmi zwięźle. Przeciwnie
w Biblii Poznańskiej, gdzie czytamy:
Jahwe udzieli mocy swemu ludowi,
Jahwe błogosławić będzie swemu ludowi darząc go pokojem.
Rozwlekłość jest niechcianym skutkiem gorliwości
duszpasterskiej, troski, aby niczego ze znaczenia nie
uronić. Ale w poezji nie osiąga się zrozumienia
analitycznie, wyliczając, jak w słowniku, użycia i
odcienie semantyczne. Jak zobaczymy, Miłosz szuka uparcie
słów najogólniejszych znaczeniowo; zwykle zatem
najstarszych, najprostszych. Rozwija jednak wielostronną
strategię zwięzłości.
Niewątpliwie stara się używać słów krótkich. Psalm 29
liczy u Miłosza łącznie 88 słów, 103 u Wujka, 93 w Biblii
Tysiąclecia. Jeśli słów jednosylabowych jest 19, 19 i 17,
to dwusylabowych już 44, 54 i 46, więcej niż dwusylabowych
25, 30 i 30. Te różnice są chyba w polskim zasobie słownym
znaczące. Ale efekt zwięzłości osiąga się subtelniejszymi
sposobami. Przede wszystkim radykalną eliminacją słów
niekoniecznych, zjawiających się dla złudnej eufonii u
niedoświadczonych tłumaczy, co starali się walczyć z
anachronizmem (z filologicznymi błędami) Wujka:
Pan też doda mocy ludowi swemu
(Biernacki)
Niechże Pan mocą darzy swój lud
(Klawek)
Ten Pan ludowi swemu potęgi użyczy
(Wójcik)
Niech Pan udzieli pomocy ludowi swemu
(Szeruda)
da Pan i błogosławić będzie narodowi swemu w pokoju
(Kruszyński)
Jest jeden u Miłosza wyjątek: zaimki dzierżawcze. Pełnią
funkcję szczególną, która usprawiedliwia ich zdumiewającą
częstotliwość. Mianowicie: przedmioty czy pojęcia stają
się bardziej "naoczne", konkretne, jeżeli wskaże się
wyraźnie ich posiadacza. W tym wypadku dyrektywa
zwięzłości zostaje zatem zawieszona.
Trudniejsze do uchwycenia - ale też do wprowadzenia w
tekst! - są preferencje gramatyczne. Wrażenie zwięzłości
powstaje z eliminowania innych niż czynne form czasownika.
Psalm (czy poemat) zdaje się wtedy "dziać prędzej". "Głos
Pana łamie cedry" brzmi krócej niż "Głos Pański łamiący
cedry" (Wujek, 5), nie tylko dlatego, że imiesłów jest
trzysylabowy. Także rzeczownik "Pana" jest zwięźlejszy niż
przymiotnik "Pański", może dlatego że grupy spółgłoskowe
stawiają większy opór językowi. Strona bierna należy u
Miłosza do rzadkości, zwrotna zjawia się na pewno mniej
często niż w polszczyźnie mówionej czy gazetowej.
Niestety, udowodnić to mógłby chyba tylko komputer... To
samo wolno powiedzieć o formach złożonych: "Pan da moc
(siłę)" jędrniejsze od: "Niech Pan..." Futurum w roli
rozkaźnika jest zresztą najsilniejszą z form
imperatywnych, ponieważ zawiera w sobie przekonanie o
nieuchronnym spełnieniu się oczekiwanego zjawiska.
Formuła: "Pan pobłogosławi swój lud pokojem" (Skwarnicki)
jest niewątpliwie najzwięźlejsza. Jednak Miłosz nie
napisał: "pobłogosławi", ale: "da błogosławieństwo"...
Dlaczego, powiemy.
Jak widać, gramatyczny kształt tekstu nie jest bynajmniej
Miłoszowi obojętny. Więcej: piękność zasadza się w
Psalmach na cnotach gramatycznych, zwięzłości,
odpowiedniości, jasności... W powtarzalnej strukturze
wersetu tym jaśniej grają symetrie i asymetrie morfologii
i składni. Uwidaczniają się i odzyskują poetycką jakość
najprostsze różnice: Pan daje najpierw jedno słowo (siłę),
potem dwa (błogosławieństwo pokoju). Zapewne więc daje
coraz więcej... I daje jakoś inaczej, skoro w drugim
zdaniu dopełnienie zmienia miejsce. Trudno zauważalna w
metaforycznej zawierusze współczesnej poezji, ta
rudymentarna "poezja gramatyki" zdaje się fundamentem
pomników literatury. W poezji - pisał Jakobson - "każdy
składnik językowy zostaje przekształcony w figurę mowy
poetyckiej (...) zasoby poetyckie skryte w morfologicznej
i składniowej strukturze języka, słowem, poezja gramatyki
(...) były rzadko doceniane przez krytykę (...) ale
twórczy pisarze czerpali z nich często po mistrzowsku".
Tak jest niewątpliwie w Miłoszowych psalmach: silna i
prosta wyrazistość wersetu każe poecie i słuchaczom
zwracać uwagę na różnice najniższego językowego poziomu
(nawet ilości słów i porządku części zdania!) i różnicom
tym nadaje - czy przywraca - liryczną skuteczność.
3. Dlaczego Pan da siłę, nie moc? Pytanie zasadne, bo moc
częstsza i możniejsza. Obowiązuje we wszystkich starych
psałterzach (prócz Floriańskiego, gdzie "cześć") i
przeważa w nowych. Tylko gdzieniegdzie zjawia się "męstwo"
(Mirek), "potęga" (Wójcik) i wreszcie "siła", na którą
wpadł pierwszy Staff, po nim zaś anonimowy tłumacz
Brytyjskiego Towarzystwa Biblijnego. Nic dziwnego: moc
jawi się jako bardziej duchowa niż siła, brzmi dostojniej
i trochę tajemniczo. Wstępną intuicję .potwierdzają
słowniki: moc ma już od dawna szerszy zakres znaczeniowy.
Siła jest przede wszystkim energią, zdolnością działania
lub wywierania wpływu, także gwałtem. Moc zaś bywa poza
tym - czy przede wszystkim - potęgą, panowaniem,
uprawnieniem, prawomocnością, wytrzymałością, istotnością
i Bóg wie czym innym jeszcze. Lista jej łacińskich
odpowiedników jest kilkakrotnie dłuższa (Słownik
staropolski ), zaś rozproszenie znaczeń nie przestaje
postępować (Linde, Karłowicz, Doroszewski).
Słowem siła jest cielesna, duchowa zaś przez to, że
pochodzi od Pana. Opowiadając się za siłą, Miłosz wybiera
słowo jak gdyby młodsze, prostsze, naiwniejsze, bardziej
cielesne. A przy tym - paradoksalnie - zdatniejsze do
nowych połączeń niż znużona nieco moc.
Pan "da siłę", nie zaś "doda siły". W najstarszych
przekładach było "da", w Bibliach gdańskiej i nieświeskiej
pojawiło się "doda", co świadczy o nieco odmiennym
odczuciu zjawiska. Skoro Bóg dodawał, to znaczy, że było
już coś przedtem. Pomijam tę presupozycję teologiczną,
zapewne nieświadomą, boć to przecie kalka z "dodać ducha",
"dodać odwagi", zwrotów częstych u naszych walecznych
przodków. Mnie interesuje raczej tęsknota do
nierozdzielności znaczenia, widoczna u Miłosza. Pan daje
wszystko, Pan nie jest aptekarzem, nie dodaje ani nie
odejmuje. "Da" jest oczywiście znacznie ogólniejsze od
rozmaitych frazeologizmów, do których zwłaszcza w XX wieku
prowokowało słowo "moc"; nie przypadkiem, skoro przeszło w
strefę mowy ozdobnej. Pan zatem "darzy mocą" (Klawek),
"użyczy potęgi" (Wójcik), "udzieli mocy" (Bąk, Szeruda,
Skwarnicki) czy "potęgi" (Peter), "natchnie mocą"
(Brandstaetter). Ładne to wszystko wyrażenia i całkiem na
miejscu, zwłaszcza ostatnie. Jest w nich jednak stale
implikacja cząstkowości. Użycza się lub udziela mocy,
potęgi z jakiegoś skarbca, trzeba je podzielić, odważyć,
musi się odbyć jakaś dystrybucja.
Odwołując się do zupełnie elementarnego "da", którego
nierozdzielone, nierozproszone jeszcze znaczenie obejmuje
(przynajmniej wirtualnie) wszystkie poprzednie - Miłosz
wybiera słowo, którego zasób semantyczny jest najmniej
zróżnicowany, najogólniejszy. Przez to niezróżnicowanie
słowo "da" jest najbliższe fizycznemu gestowi daru,
przekazywania z ręki do ręki, z ciała do ciała, z duszy do
duszy (siedziby życia, energii witalnej?). Dlatego "da
siłę" jest w końcu prostsze i zupełniejsze od "da" (a tym
bardziej "doda") "moc" lub "mocy" ...chociaż ta "moc"
krótsza i przez to kusząca. Słowa "dać, dar" są u Miłosza
słowami ulubionymi, nasyconymi szczególnym znaczeniem.
Dar, obdarowanie wskazują na szczęście, którym cieszy się
człowiek, żyjący w zgodzie z tym co stworzone. Świat jest
dobry, o ile jest darem, o ile utrzymuje go darząca dłoń.
Słówko teologiczne, bo przypomina, że dobro (szczęście)
jest łaską. Co całkiem wyraźnie powiedziane w wierszu Dar
. I tutaj także słowo "da" jest zwornikiem wersetu, w nim
sekret poetyckiego sukcesu.
Dlatego też Miłosz wołał "da błogosławieństwo" - a zatem
wyrażenie złożone - od zwięźlejszego "pobłogosławi"
("ubłogosławi"). Poeta skłania się do form dokonanych.
Woli to, co zdarzyło się raz, co raz jeszcze się zdarzy,
od owego "będzie błogosławić", które zakłada wieczną i
tożsamą opiekę Pańską. Psalmy są, jak wiadomo, niezmiernie
dramatyczne. Bóg stale opuszcza Izraela, zapomina o nim,
ale ubłagany wraca, darowuje, daje znów błogosławieństwo,
ratuje z paszczęki lwiej i z ręki nieprawych. Pan nie
błogosławi ciągle, jak automat; daje błogosławieństwo i
oddala się, aby powrócić na błaganie ludu. Oczywiście
wątpliwe, aby poeta rozmyślał nad każdym zwrotem, jak to
teraz usiłuję czynić, ale poeci zwykle nie potrzebują tak
rozmyślać, wiedzą wszystko od razu. I jeszcze: "dać
błogosławieństwo" brzmi konkretniej niż "błogosławić".
Daje się z ręki do ręki, z ciała do ciała. Słowo
"błogosławić" kojarzy się z liturgicznym gestem, zwrot
"dać błogosławieństwo" z przekazaniem energii (dobra)
niczym przedmiotu. Starszeństwo można było przehandlować
za miskę soczewicy, błogosławieństwo można także dać jak
talizman, jak rzecz. W tę stronę zmierza sugestia poety,
który dary duchowe pragnie najwyraźniej ukonkretnić.
Pozostaje jeszcze "błogosławieństwo pokoju".
Paradoksalnie, ten znajomy zwrot jest w tym miejscu Psalmu
zupełnie nowy. Od Psałterza Floriańskiego aż po dziś
tłumaczono najchętniej: "błogosławić będzie (...) w
pokoju", jak w Wulgacie: "benedicet in pace ". Ale od 1937
roku rozpowszechniał się pomysł ks. Klawka: "błogosławić
(...) pokojem". W słowie "bâsalom" początkowe "ba" może
oznaczać albo przyimek "w", albo funkcję narzędnika:
hebraista uprzytomnił sobie, że "pokojem" jest równie
uzasadnione co "w pokoju". Nowość spodobała się od razu
poetom, Bąkowi, Skwarnickiemu, Brandstaetterowi... I
znowu: nie w wierności rzecz (bo nikt przeciw oryginałowi
nie grzeszy), ale w celności, którą uchwycić można tylko
względem czy wewnątrz polszczyzny.
Co oznacza "błogosławić"? Dobrze życzyć, pozdrawiać,
obdarzać, szczęścić, wielbić, wyznawać... Słowo "pokojem"
("w pokoju") wskazuje, że Psalmista mierzy zwłaszcza w
"obdarzać": o to przecież chodzi, aby Izrael zwyciężył
(lub przynajmniej zyskał siłę), następnie zaś cieszył się
pokojem. Wszakże nie ludzka to sprawa, ale Boska,
nadprzyrodzona... stąd "błogosławi" czy
"błogosławieństwo", słowa nieodparcie religijne, związane
z sacrum. Małymi przesunięciami odnowi teraz Miłosz
wyrażenie utarte, właściwie pospolite.. Pan błogosławi,
czyli daje błogosławieństwo, Pan daje także pokój. Poeta
łączy oba i czytamy: "da (...) błogosławieństwo pokoju".
Dziecinnie proste? Proste i nie proste, skoro żaden z
dwudziestu paru tłumaczy tak nie powiedział. Istniały
widać jakieś hamulce frazeologiczne, które odsuwały to
rozwiązanie. Przypominam też sobie, że kiedy pierwszy raz
przeczytałem werset, mignęło mi przez głowę pytanie, co
właściwie znaczy "błogosławieństwo pokoju"... chociaż
trudno o pospolitsze wyrażenie. Rzecz w tym, że
"błogosławieństwo" oznaczać może zarówno czynność (w
Słowniku XVI-wiecznej polszczyzny : dobrorzeczenie,
poświęcenie, przeżegnanie itp.), jak przedmiot czynności
(dar, dobro, łaskę itp.). Otóż słowo "da" - znowu ono! -
aktualizuje obydwie możliwości, co powoduje minimalną
oscylację semantyczną. W swojej całości wyrażenie jest
zatem trochę niespodziewane... Takie właśnie zabiegi miał
Miłosz na myśli, kiedy mówił o potrzebie ratowania słów
przestarzałych, owszem, ale do uchowania, byle zjawiły się
w zwrotach "celnych".
4. Jak zatem buduje Miłosz wysoki styl modlitwy? Modlitwy
biblijnej, ale przecież i współczesnej? Odrzuca najpierw
postrenesansowe zakazy i wraca jawnie do hebrajskiej
retoryki potwierdzenia i zaprzeczenia (bądź uzupełnienia).
Prostymi paralelizmami posługuje się tak, aby odsłonić
różnice najniższego poziomu (słownikowego i
gramatycznego), tworząc świadomie "poezję gramatyki". Jego
dążenie do zwięzłości opiera się na traktowaniu procesu
duchowego jako wkorzenionego w ciało: dowodem choćby
"oddechowy" charakter wersetu i skłonność do
ukonkretnienia. Dalej: Miłosz nie dąży do uściślenia przez
uszczegółowienie. Powraca raczej do niezróżnicowanej
zupełności znaczeniowej jako do nieprzebranej skarbnicy
możliwości słownych. Nie tyle też walczy z mową potoczną,
ile stara się ożywić słownictwo religijno-moralne, będące
duchową pamięcią kultury. Ożywić przez (stosunkowo)
nieznaczne przesunięcia semantyczne, możliwe dzięki
ogromnej ilości połączeń frazeologicznych, w jakie te
słowa w swej historii wchodziły. Tak w leksyce, w składni,
w narastaniu metonimiczności, w przeobrażeniach pojęcia
poezji (literackości) - kształtuje się wysoki styl
hymniczny, z którym zapewne zwiąże się trwale nazwisko
poety.
Tłumaczenia biblijne zdają się zatem dla Miłosza tym, czym
Psałterz Dawidów dla Kochanowskiego: poetyckim
laboratorium, które na długo naznaczyło (dziś zaś, mogłoby
zaznaczyć) kształt polskiej wypowiedzi lirycznej. Czy
Miłoszowi uda się naprawdę ustawić głos" rodzimej poezji?
Nie ma dziś na takie pytanie odpowiedzi. Pamiętać należy
tylko, że w przekładach poety tkwi propozycja mowy
wspólnej, propozycja kanonicznego stylu "hieratycznego i
liturgicznego".
Jeśli tak, warto pomyśleć poważnie o obrzędowym
spożytkowaniu tych tłumaczeń. Powiedzmy głośno:
współczesne czytania liturgiczne pozbawione są energii i
urody językowej. Wybitni bibliści, którzy je sporządzili,
mierzyli w wierność, którą osiągnęli, i w zrozumiałość, co
do której często się łudzą. Pomijam już, że filologiczna
dokładność rzadko idzie w parze z przystępnością. Właściwe
uchwycenie sensu czytań starotestamentowych zależy
decydująco od znajomości kontekstu i religijno-literackiej
kultury odbiorcy. To, co dla biblisty oczywiste, pozostaje
często niepojęte dla słuchacza, i Biblia (Poznańska czy
Tysiąclecia) bywa nieraz - wbrew pozorom - równie trudna
do zrozumienia co poprawiany Wujek.
A oto co najważniejsze: główną liturgiczną cnotą dobrego
przekładu jest celność i skuteczność, czyli zdolność
poruszania umysłu i serca. Tej skuteczności właśnie
brakuje wprowadzonym niedawno tłumaczeniom. Zazwyczaj
zarzuca się im estetyczną nikłość czy nijakość. Na co
zarówno uczeni, jak biskupi machają ręką, ponieważ piękno
uważają za cenny, owszem, ale niekonieczny przydatek
biblijnego przesłania. Tymczasem wcale nie o "piękno" tu
chodzi. Znamiona wysokiego stylu - powaga, majestat,
poczucie dawności, tajemniczości i tym podobne - są
integralną częścią świętego przekazu. Dlatego
najskrupulatniejszy nawet przekład może zabrzmieć
fałszywie.
Owszem, to prawda, że dawniej wierni nie rozumieli często
czytań Starego Testamentu. Ale dobrze czuli i rozumieli,
że to, co czyta im kapłan, jest święte. Dzisiaj pojmują
zapewne lepiej literalne znaczenie fragmentów Pisma.
Obawiam się jednak, że trudniej im zrozumieć, że to Pismo
jest święte. W tym główna zasługa Miłosza, że o tej
świętości - jako tłumacz - nigdy nie zapomina.
Doprawdy, czas byłby o tym rzeczowo porozmawiać.
Pamiętając, że zdanie:
Pan da siłę swojemu ludowi,
Pan da swojemu ludowi błogosławieństwo pokoju
- jest bardzo pięknym polskim zdaniem. I świętym zdaniem.
Tekst przedstawiony jako referat na poświęconej Miłoszowi
konferencji Instytutu Badań Literackich PAN, szkic mój
skorzystał wiele z głosów dyskutantów, zwłaszcza ks.
Frankowskiego, dr Okopień-Sławińskiej i doc.
Bartoszyńskiego, którym gorąco dziękuję.
Prof. Tadeusz Gadacz, filozof, o tym, czym jest śmierć dla
wierzącego i ateisty i czego może ona nauczyć żywych
Joanna Podgórska: Lekarz hospicyjny, który od lat
towarzyszy umierającym, mówi w wywiadzie dla POLITYKI [s.
15], że śmierci najmniej obawiają się ludzie głęboko
wierzący i zdeklarowani ateiści. Dlaczego tak jest?
Prof. Tadeusz Gadacz: Bardzo trudne i zaskakujące
pytanie. W tym pierwszym przypadku wszystko zależy od
tego, jak się definiuje człowieka wierzącego i jego wiarę.
Wiara to nie jest matematyczna pewność. Gdyby nią była,
nie byłaby wiarą. Nie mówilibyśmy, że wierzę w życie
pośmiertne czy zmartwychwstanie, ale jestem ich pewien. Do
wiary przynależne jest zwątpienie. Dlatego zazdroszczę
tym, którzy mają taką wiarę, że są jej absolutnie pewni.
Czy wiara może oswajać lęk przed śmiercią?
Myślę, że tak. Najlepszy dowód potwierdzający tę intuicję
to fakt, że wielu ludzi, którzy albo zmagali się z Bogiem
za swojego życia, albo uważali się za sceptyków, gdy
nadchodzi śmierć, zmienia pogląd. Zbliżają się do wiary,
religii. Często też proszą, by w tej ostatniej drodze
towarzyszył im ksiądz. Z ateistami może być podobnie.
Trochę jak w dowcipie opowiadającym o człowieku, który
zapukał do bram niebieskich. Święty Piotr pyta: kto tam, i
słyszy odpowiedź: ateista. Zdumiony tą odpowiedzią, idzie
do Boga pytać, co ma zrobić, bo taka sytuacja jeszcze się
nie zdarzyła. A Bóg na to: powiedz mu, że mnie nie ma.
Mnie się to kojarzy ze stwierdzeniem ateisty: Jeśli
Boga nie ma, to dzięki Bogu, ale jeśli Bóg jest, to nie
daj Boże.
To powiedzonko z czasów PRL, w których ateizm wydawał się
czymś naturalnym, ale język, którym posługiwali się
ateiści, był religijny. Bo ten ateizm nie był autentyczny,
ale odgórnie narzucony.
Dziś odgórnie narzucony wydaje się język religijny. Gdy
umiera osoba publiczna, najczęściej słyszymy utartą
formułę, że odszedł pogodzony z Bogiem. Nawet wtedy, kiedy
trudno się tego było spodziewać, tak jak w przypadku gen.
Wojciecha Jaruzelskiego.
Nie powinniśmy oceniać takich przypadków. Weźmy Leszka
Kołakowskiego, który przez całe życie uważał się za
sceptyka i myślał raczej w duchu błazna i ironisty, nagle
zbliżył się do chrześcijaństwa. Niedawno ukazał się jego
tekst o Jezusie wyśmianym, w którym broni wiary i postaci
Jezusa.
W jaki sposób wiara oswaja lęk przed śmiercią?
Życie ludzkie jest jednorazowe, krótkie, ulotne, chwilowe,
przygodne. W myśli filozoficznej nazywamy to zdarzeniem.
Nie mamy wpływu na to, czy zaistniejemy, bo nikt z nas nie
był ani przy swoich narodzinach, ani nie będzie przy
własnej śmierci. Nie mamy wpływu na to, w jakim czasie się
urodzimy, w jakiej kulturze, języku, rodzinie. Nie mamy
wpływu na zdarzenia losowe. Próbujemy więc całą tę
zdarzeniowość zracjonalizować. Ludzie różnie sobie z tym
radzą. Jedni, na przykład ateiści, powiedzą: przypadek.
Przypadek zdarzył, że ktoś zachorował na raka, że
przekazano mu takie, a nie inne geny, że akurat w tym
czasie przechodził w tym miejscu drogi, którą jechał
pijany kierowca, że małżeństwo telewizyjnych reporterów z
dwuletnim synkiem mieszkało w tym miejscu kamienicy, w
którym ściany były najsłabsze, i tylko oni nie przeżyli.
Drudzy powiedzą, że to los albo fatum, przeznaczenie,
które było pisane. Jeszcze inni powiedzą: Bóg tak chciał.
Przypominam sobie niedawną okładkę Faktu, który w
związku ze śmiercią Anny Przybylskiej dał tytuł: Bóg
chciał ją mieć u siebie. To jest okrutna racjonalizacja.
Ale w tym kontekście sytuacja niewierzących jest chyba
prostsza, bo łatwiej winić za nieszczęście ślepy przypadek
niż dobrego Pana Boga.
Jedna i druga strona ma odmienną trudność. Ateistom jest
trudniej ze względu na to, że nie mogą się odwołać do
wiary w Boga, zmartwychwstanie, nieśmiertelność. Ludzie
religijni odwołując się do wiary w życie pozagrobowe, mogą
mieć nadzieję na spotkanie bliskich. Ale ateistom jest o
tyle łatwiej, że w sytuacji drastycznego, niezawinionego
cierpienia czy przedwczesnej śmierci nie muszą pytać:
gdzie był wtedy Bóg? Nie muszą próbować Boga
usprawiedliwić.
To jest pana osobiste doświadczenie, prawda? Urodziły
się panu dzieci obciążone wadą genetyczną i synek zmarł w
dniu urodzenia, a córeczka po pół roku cierpień.
Powiedział pan potem: wcześniej to ja wierzyłem w Boga,
teraz niech Bóg uwierzy we mnie, niech się o mnie postara,
żebym mógł żyć, a nie wegetować. Pan się odwrócił od Boga
pod wpływem cierpienia?
Nie. To był moment, gdy człowiek natrafia na granicę
niezrozumiałości, ale nie chce zbyt łatwo uciekać w
formułę racjonalizacji tego, co się stało. Nie mogłem tego
wytłumaczyć fatum ani przypadkiem, bo uważam się za
człowieka wierzącego. Z drugiej strony nie mogłem też użyć
formuły jak z Faktu. Nigdy bym nie powiedział, że Bóg
chciał mieć moje dzieci u siebie. Albo że za cenę tak
ogromnego cierpienia chciał mi coś powiedzieć. Znamy
historię Hioba, ...
[pełna treść dostępna dla abonentów Polityki Cyfrowej]
Prof. Tadeusz Gadacz, filozof, religioznawca.
Dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii Uniwersytetu
Pedagogicznego w Krakowie, wykładowca w warszawskim
Collegium Civitas. Autor m.in. O umiejętności życia,
O ulotności życia i Filozofii XX wieku.
Gdyby dzisiaj Kant został zatrudniony na Uniwersytecie
Królewieckim, dyrektor jego instytutu musiałby
przeprowadzić analizę ryzyka związanego z niepowstaniem
Krytyki czystego rozumu. I kosztów z tym związanych. Z
Tadeuszem Gadaczem rozmawiają Anna Goc i Marcin Żyła
ANNA GOC, MARCIN ŻYŁA: Pan jest mądry?
TADEUSZ GADACZ: Myślę, że nikt, kto wie, czym jest
mądrość, nie powie tak o sobie. Inaczej zostałby uznany
za głupca. Platon pisał, że filozofa od bogów różni to,
że nie posiada pełnej wiedzy. A od głupców że jest
tego świadom.
I nikt nie może się przyznać do mądrości?
Nikt. Choć wciąż jest wielu ludzi mądrych. Największym
zagrożeniem naszych czasów jest jednak to, że mądrość
zniknęła.
Mówił Pan o tym podczas zorganizowanej w
kwietniu w Krakowie debaty o sumieniu. Potem przez
miesiąc oglądaliśmy wiadomości telewizyjne,
przeglądaliśmy gazety, podsłuchiwaliśmy rozmowy w
tramwajach. Słowa mądrość nie usłyszeliśmy ani razu.
O mądrości nie rozmawiamy, jakby przestała być ważna, co
więcej: jakby jej nigdy nie było. Mówimy, że żyjemy w
cywilizacji wiedzy. Że student powinien osiągnąć wiedzę,
kompetencje i umiejętności społeczne. A nie mądrość. A
przecież na całą kulturę europejską spoglądamy przez
pryzmat dążenia do mądrości.
Ona jest stopniowalna?
Do największej zbliżamy się pod koniec życia. Dlatego
lubię późne, niedokończone dzieła filozofów. To
niedokończenie nie zawsze wynika z faktu, że zabrakło im
czasu. Im dłużej żyjemy, tym większą odczuwamy
dysproporcję między tym, co wiemy, a tym, co dopiero
zaczynamy dostrzegać. Gdybym mógł nanieść jedną poprawkę
do Szkoły ateńskiej Rafaela, w której Arystoteles
wskazuje ręką na świat, a Platon do góry, to zamknąłbym
temu drugiemu oczy, powieki bym przymknął.
To smutne.
To realistyczne. Najgenialniej pokazał to Pascal,
nazywając człowieka chlubą i zakałą wszechświata
jednocześnie. Cała mądrość polega na tym, żeby nie
próbować wywikływać się ze sprzeczności świata, bo to
kończy się tragicznie. Podpowiedzi, jak postępować,
wymagajmy od doświadczenia.
To dlatego patrząc wstecz, żałujemy nieraz
decyzji?
Tak. Bo mądrość to suma wiedzy i doświadczenia, na które
składa się przede wszystkim doświadczenie etyczne.
Pascal powiedziałby, że to wiedza plus dobro. Cały
problem człowieka polega na tym, że nie jest w stanie
się uspokoić, dopóki nie osiągnie pewności. Bada
strukturę atomu i jest ciekaw, co jest głębiej. Dochodzi
do cząstek elementarnych i wciąż szuka, jest
niezaspokojony.
I zawsze jest tak, że nie wiadomo? A Pan, kiedy
patrzy wstecz, to czego żałuje?
Mam np. wątpliwości podobne do tych, które miewał ks.
prof. Tischner: na które z kolei pukanie do drzwi mojego
gabinetu powinienem już nie otworzyć? Nie dlatego, że
nie chcę pomóc, tylko dlatego, że pojawia się
alternatywa: pisać swoją książkę, czy czytać pracę
studenta? Pisać recenzję, czy zadbać o własną
działalność naukową? Nigdzie nie ma odpowiedzi, gdzie ta
granica jest. Czasami żałuję, że otworzyłem drzwi,
czasami że nie.
Do drzwi domu też nieraz rozlega się pukanie.
Otwierać, nie otwierać? Jeśli źle wybierzemy, możemy
długo żałować.
Tak, to są wybory partnerów życiowych, słynny dramat
Kierkegaarda, który, bez wyraźnej przyczyny, zerwał
zaręczyny. Jankélévitch, polemizując potem z
Kierkegaardem, stwierdził, że gdyby ten się ożenił,
byłaby to wielka ulga dla całego świata.
W książkach łączy Pan mądrość rozumianą jako
wiedzę z jej wykorzystaniem jako narzędzia. Pisze Pan
o umiejętności życia. To się da pogodzić?
Filozofia nigdy nie stworzy takiej instrukcji obsługi
życia jak instrukcja do pralki. Bylibyśmy bogami,
gdybyśmy mogli opublikować taką instrukcję. Ale
człowiek jest w stanie wskazać pewne uniwersalne
reguły, które bardzo pomagają żyć.
Na przykład?
Już Kartezjusz twierdził, że warto trzymać się środka,
bo to później łatwiej pozwala wprowadzić poprawki
kursu. Lepiej iść środkiem drogi, nawet zygzakiem, niż
od rowu do rowu. Z kolei reguła, że żyjemy tylko raz,
pozwala nam uświadomić sobie przemijanie. Że czas się
dzieje tu i teraz, a nie wtedy, kiedy wspominamy lub
marzymy. Tak naprawdę tracimy czas, bo we
wspomnieniach się przechowujemy, a w marzeniach
wybiegamy w przyszłość.
Te reguły brzmią banalnie.
Ale to naprawdę znakomite zasady. Jeżeli człowiek
rozumie, co one znaczą, może wtedy zacząć inaczej żyć.
Umiejętność podejmowania uzasadnionych
decyzji, które w dłuższej perspektywie przynoszą
pozytywne rezultaty to definicja mądrości z
Wikipedii. Jak Pan ją ocenia?
Można ją wpisać np. w definicję Kanta, który powiada,
że mądrość jest wyborem odpowiednich środków do
osiągania swojego najwyższego dobra. To bardzo
bliskie, tylko bardziej potoczne rozumienie. Chodzi o
świadome traktowanie swojego życia jako jednorazowego.
I takie jego kształtowanie, które pozwoli nam
optymalnie i mądrze je przeżyć.
Mądrość jest zatem czymś, co odróżnia ludzi?
Tak, jako przykład przywołam rozmowę ze studentem
sprzed roku. Gdy podczas egzaminu nie potrafił
odpowiedzieć na moje któreś z rzędu pytanie, z żalem i
pretensją powiedział: dlaczego pan właściwie wymaga
ode mnie tej wiedzy, przecież ja ją mam w twardej
pamięci komputera! Jednak, kiedy mówimy o mądrości,
musi to być wiedza uwewnętrzniona.
Do drzwi domu też nieraz rozlega się pukanie.
Otwierać, nie otwierać? Jeśli źle wybierzemy, możemy
długo żałować.
Tak, to są wybory partnerów życiowych, słynny dramat
Kierkegaarda, który, bez wyraźnej przyczyny, zerwał
zaręczyny. Jankélévitch, polemizując potem z
Kierkegaardem, stwierdził, że gdyby ten się ożenił,
byłaby to wielka ulga dla całego świata.
W książkach łączy Pan mądrość rozumianą jako
wiedzę z jej wykorzystaniem jako narzędzia. Pisze Pan
o umiejętności życia. To się da pogodzić?
Filozofia nigdy nie stworzy takiej instrukcji obsługi
życia jak instrukcja do pralki. Bylibyśmy bogami,
gdybyśmy mogli opublikować taką instrukcję. Ale
człowiek jest w stanie wskazać pewne uniwersalne
reguły, które bardzo pomagają żyć.
Na przykład?
Już Kartezjusz twierdził, że warto trzymać się środka,
bo to później łatwiej pozwala wprowadzić poprawki
kursu. Lepiej iść środkiem drogi, nawet zygzakiem, niż
od rowu do rowu. Z kolei reguła, że żyjemy tylko raz,
pozwala nam uświadomić sobie przemijanie. Że czas się
dzieje tu i teraz, a nie wtedy, kiedy wspominamy lub
marzymy. Tak naprawdę tracimy czas, bo we
wspomnieniach się przechowujemy, a w marzeniach
wybiegamy w przyszłość.
Te reguły brzmią banalnie.
Ale to naprawdę znakomite zasady. Jeżeli człowiek
rozumie, co one znaczą, może wtedy zacząć inaczej żyć.
Umiejętność podejmowania uzasadnionych
decyzji, które w dłuższej perspektywie przynoszą
pozytywne rezultaty to definicja mądrości z
Wikipedii. Jak Pan ją ocenia?
Można ją wpisać np. w definicję Kanta, który powiada,
że mądrość jest wyborem odpowiednich środków do
osiągania swojego najwyższego dobra. To bardzo
bliskie, tylko bardziej potoczne rozumienie. Chodzi o
świadome traktowanie swojego życia jako jednorazowego.
I takie jego kształtowanie, które pozwoli nam
optymalnie i mądrze je przeżyć.
Mądrość jest zatem czymś, co odróżnia ludzi?
Tak, jako przykład przywołam rozmowę ze studentem
sprzed roku. Gdy podczas egzaminu nie potrafił
odpowiedzieć na moje któreś z rzędu pytanie, z żalem i
pretensją powiedział: dlaczego pan właściwie wymaga
ode mnie tej wiedzy, przecież ja ją mam w twardej
pamięci komputera! Jednak, kiedy mówimy o mądrości,
musi to być wiedza uwewnętrzniona.
Jak zareagował student, zawstydził się swojej
niewiedzy?
Sądzę, że był, jakby powiedział Nietzsche, poza dobrem
i złem. W stanie poza wiedzą i niewiedzą. Studenci nie
wstydzą się swojej niewiedzy, niemądrych odpowiedzi.
Dziś panuje ideologia utylitaryzmu rynkowego.
Uniwersytet traktuje się jako pasaż, przez który się
tylko przebiega. To już nie jest świątynia, w której
myśmy się zatrzymywali.
Sytuację dobrze oddaje dowcip krążący po Polsce o tym,
jak zmienia się poziom wykształcenia matematycznego. W
1950 r. absolwenci podstawówki rozwiązują zadania w
rodzaju: drwal zrąbał sto drzew, cztery piąte
sprzedał; ile mu zostało? W roku 1970 pojawia się nowa
wersja zadania: drwal zrąbał sto drzew, cztery piąte
czyli osiemdziesiąt sprzedał; ile mu zostało?
Dziesięć lat później pytanie brzmi: drwal zrąbał sto
drzew, cztery piąte czyli osiemdziesiąt sprzedał,
zostało mu dwadzieścia; wskaż dwadzieścia. Po 2000 r.
są już tylko zadania: drwal zrąbał sto drzew; pomaluj
drwala.
Mądry ma więcej czy mniej dylematów?
Być może więcej. Mądrość nas nie uspokaja, nie daje
ostatecznej pewności. Mądry to ten, który widzi
więcej. Dostrzega sprawy, zdarzenia, ludzi, których
inni nie widzą i nie mają z nimi związanych dylematów.
A świat zmienia się dzięki mądrości, czy to
raczej mądrość próbuje nadążyć za światem?
Rozwój cywilizacyjny nie generuje rozwoju etycznego.
Popatrzmy na relację między narzędziami technicznymi
a także wiedzą rozumianą jako pewne wyposażenie
techniczne a ideą odpowiedzialności. Narzędzia są z
każdym dniem lepsze. Mądrość, dojrzałość moralna i
estetyczna czy odpowiedzialność powinny za nimi
nadążać, a nawet je wyprzedzać. Tak nie jest. Mam
wręcz wrażenie, że wynalazki techniczne nas z tego
zwalniają.
Przecież człowiek sublimował swoje braki
fizyczne od zawsze. Wytwarzaliśmy narzędzia, temu
służył intelekt. Skoro dostęp do wiedzy na tablecie
zajmuje nam mniej więcej tyle, ile przypomnienie sobie
czegoś z pamięci... Efekt jest ten sam.
Nie, nie jest ten sam. Wiedza zinternalizowana,
uwewnętrzniona, jest moją wiedzą. Myślenie
spekulatywne, racjonalne jest tylko fragmentem naszego
myślenia. My myślimy całym naszym życiem i
doświadczeniem życiowym, którego nie ma maszyna.
Czyli maszyny kontra mądrość?
Nie chciałbym być zrozumiany, że jestem przeciwko
rozwojowi cywilizacyjnemu. Po to właśnie mamy rozum,
żeby ułatwiać sobie życie. Tylko nie można zapominać,
że jesteśmy ludźmi.
Opisując doświadczenie człowieka, Kant odpowiadał na
cztery pytania. Co mogę wiedzieć? Na to pytanie
odpowiedź przynosi nauka i technika. Co powinienem
czynić? Tu odpowiada etyka. Czego mogę się spodziewać
albo w czym pokładać nadzieję? Wiedza religijna. I
wreszcie: kim jest człowiek? Kant powiada: trzy
pierwsze pytania sprowadzają się do ostatniego.
Żeby wiedzieć, jaki jest sens wiedzy i rozwoju
technicznego, cały czas musimy go odnosić do pytania o
człowieka. Teraz takich pytań nikt nie stawia. Mamy do
wyboru dwie drogi: albo będziemy inwestowali w
mądrość, albo będziemy musieli więcej wydawać na
bezpieczeństwo.
Świat policyjny jest alternatywą wobec świata
mądrości?
Absolutnie tak. I to jest decyzja, która staje przed
wieloma rządami, politykami: w jakim kierunku iść. Czy
kształcić samodzielnych, odpowiedzialnych obywateli;
mądrych, zdolnych do podejmowania mądrych decyzji; czy
też zwalniać ich z mądrości.
Pan się boi?
Boję się. Pozostała tylko poezja. Nie wiem, dlaczego
przetrwała. To, co mnie ratuje, co ocala moje
myślenie, to poezja.
Świat przestał być dla mędrców?
Mędrcem można być tylko na własny użytek, ewentualnie
na użytek tych, którzy jeszcze niszowo szukają jakiejś
odpowiedzi, pytają. To nie są łatwe czasy. Dlatego
często wyciągam wtyczki z wszelkich gniazdek i zamykam
się w świecie mądrości filozoficznej, patrzę na sarny
i kuropatwy, które podchodzą na łące pod mój dom. Ja
się tego obawiam, że niedługo być może w ogóle ludzie
czytający wielkie dzieła literatury światowej czy
filozofii będą przypominali zamkniętych w celach
średniowiecznych mnichów. Będą na marginesie życia
społecznego, będą się komunikowali głównie między
sobą. W podziemiach mądrości.
I nie ma alternatywy?
Są pojedynczy ludzie, dla których ciągle jeszcze warto
pracować i myśleć. Widzę też inne zjawisko. W
Warszawie prowadzę razem z kolegami studia podyplomowe
z filozofii XX w., na które przyjeżdżają różne osoby:
lekarze, dziennikarze, pisarze i biznesmeni;
ordynatorzy klinik i prezesi spółek giełdowych. Mówią,
że osiągnęli jakiś pułap życia zawodowego i doszli do
ściany. Teraz szukają inspiracji. Szukają filozofii.
Może przesunęła się granica dojrzałości do
tych pytań?
Mam wrażenie, że nasi maturzyści nie są dziś
psychologicznie dojrzali do tego, żeby studiować
filozofię. Ten wiek przesunął się o jakieś dwadzieścia
lat i dziś mówimy o ludziach po trzydziestce,
czterdziestce. Dopiero oni wracają do pytań
najważniejszych.
To ma oczywiście przełożenie na sytuację ogólną.
Polska to już nie Francja, gdzie telewizja przedłużyła
o kilkanaście minut debatę o politycznym zaangażowaniu
Sartrea, bo była tak gorąca. U nas takie rzeczy są
możliwe tylko z meczami piłki nożnej. Ale Francja ma
długą tradycję wspierania kultury wysokiej i nauki.
Filozofii uczy się w liceach, działają opiniotwórcze
wydawnictwa i ambitne pisma, dba się o język
francuski. Tymczasem, gdyby wszyscy humaniści w Polsce
dostosowali się do wymogów stawianych im przez
ministerstwo nauki, to jednego dnia przestałaby
istnieć kultura narodowa.
To gdzie dzisiaj jest mądrość?
Trudno powiedzieć. Cały mądrościowy nurt filozofii
przestał istnieć. Na naszych oczach znikają pojęcia.
Ostatnim traktatem, jaki znam o szczęściu, jest dzieło
Tatarkiewicza, napisane dziesiątki lat temu. Obecnie,
zamiast o szczęściu, mówimy o sukcesie. A to nie to
samo.
Mędrców zastąpili eksperci?
W pewnym sensie. Są już nawet eksperci od sukcesów
życiowych. Nie ma wielkich dzieł, brakuje diagnoz,
jakie w pierwszej połowie XX w. dostarczali Gadamer
czy Husserl, kiedy pisali o kryzysie nauk i
człowieczeństwa europejskiego. W ubiegłym stuleciu, w
samej tylko Europie kontynentalnej, żyło ze stu
dwudziestu klasyków filozofii. Dziś z żywych pozostał
już tylko Habermas. Takie znane nazwiska, jak Agamben
czy iek, to tylko chwilowo modne zjawiska medialne.
Pewnie mądrość tkwi jeszcze w zwykłych ludziach,
którzy każdy po swojemu jakoś tam sobie radzą. Ale
nawet bliscy nie pytają już bliskich, czy są
szczęśliwi. Tylko o to, czy odnieśli sukces. Pytają:
jak leci?
Jakie jeszcze pojęcia znikają ze świata?
Nie ma już ducha, brakuje mądrości i szczęścia.
A także kontemplacji, rozumianej jako bezinteresowny
zachwyt. Pisząc wnioski o granty naukowe z
humanistyki, musimy tłumaczyć, jakie patenty a
przynajmniej jakie korzyści społeczne one przyniosą.
A przecież celem humanistyki było kształtowanie duszy.
Gdybym dziś napisał do Narodowego Centrum Nauki, że
moje badania nie dadzą skutków praktycznych, ale
spodziewam się wpaść w zachwyt albo że nawet w
zachwyt wpadnie jeszcze parę innych osób uznano by,
że sobie żartuję.
To co dzisiaj pisze filozof, gdy chce dostać
pieniądze?
Dostosowuje się do wymogów. Bierze się za granty
dotyczące kwestii społecznych tolerancji, otwarcia
na innych albo takich, które budują porozumienie
społeczne. Coraz trudniej dostać pieniądze na badania
teoretyczne. Dziś zapewne nikt nie sfinansowałby
Euklidesowi i Arystotelesowi prac nad Geometrią i
Metafizyką. Gdyby dzisiaj Kant został zatrudniony na
Uniwersytecie Królewieckim, dyrektor jego instytutu
musiałby przeprowadzić analizę ryzyka związanego z
niepowstaniem Krytyki czystego rozumu. I kosztów z
tym związanych. Przecież to jest sytuacja zupełnie
absurdalna. Być może on by tego nigdy nie napisał.
Można walczyć z tym kierunkiem, czy trzeba
obrać kurs pod prąd?
To jest właśnie pytanie! Zastanawiam się, czy
rzeczywiście jesteśmy skazani na to, że uniwersytety
przestały być świątynią, a stały się częścią
przedsiębiorczości światowej z jej ekonomizacją,
zarządzaniem ryzykiem itd. Bo co innego, jeśli nie
śmiech, może wywołać określenie zarządzanie kulturą.
Pytanie jest takie, czy to nie jest jakieś szaleństwo,
że wszystkie przejawy ludzkiej działalności, także
kulturowej, próbuje się podporządkować
instytucjonalizacji gospodarczej czy przemysłowej.
Rozumiem zarządzanie instytucjami. Ale kulturą?
Posadźmy malarza w pracowni i zarządzajmy nim, niech
maluje. Tylko co, obrazki do Cepelii, które będą
taśmowo sprzedawane, żeby był produktywny?
Wygląda na to, że ludzkość czeka strategiczna
decyzja.
Ale niezmiernie ważna. Zakończę anegdotą. Kiedyś ks.
Tischner, gdy pisał Filozofię dramatu, to
przechadzał się koło swojej bacówki w Gorcach. A jego
przyjaciel Wawrzek grabił wtedy siano. I pyta się go:
co robicie? A on mówi: myślę. To znaczy psujecie
powietrze? Bo przecież myślenie jest nieużyteczne,
trzeba przynajmniej siano grabić, jeśli już nie być
bardziej użytecznym.
Nie zapytaliśmy jeszcze Pana o definicję
mądrości...
Ale jest ich bardzo dużo.
Panu najbliższa?
Wiedza plus dobro. Dlatego że dobro potrzebuje wiedzy,
a wiedza dobra. Być może wkrótce będziemy mogli
pójść do genetyka i zaprojektować kolor oczu swoich
dzieci, a nawet ich charakter. Wiedza nam to zapewni
pytanie tylko, czy warto?
A tak poza wywiadem: jakich słów używać
zamiast mądrość?
Żadnych. Mądrość nie ma synonimów. Nie ma. Ja nie
znam.
--------------------------------------------------
Tygodnik Powszechny 26/27 maja 2013
TADEUSZ GADACZ
Ur. w 1955 r.,
jest profesorem filozofii, dyrektorem Instytutu
Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego w
Krakowie, b. przewodniczącym Komitetu Nauk
Filozoficznych i b. zastępcą dyrektora Instytutu
Filozofii i Socjologii PAN. Wykłada także w Collegium
Civitas w Warszawie.
Autor książek "O
umiejętności życia", "O ulotności życia" i "O
zmienności życia".
Opublikował także dwa
pierwsze tomy Historii filozofii XX wieku.
Tadeusz Gadacz
BEZ
MĄDROŚCI ZGINIEMY
W poniedziałek ok. 400
tys. dzieci pierwszy raz pójdzie do szkoły. Będą miały
nowe tornistry i elementarze, ale słusznie pan pyta,
czego im zabraknie. Kiedy patrzę na absolwentów szkół
średnich i uniwersytetów, to myślę, że mądrości. W
procesie kształcenia to pojęcie znika, być może już
nawet znikło, zostało zastąpione cywilizacją wiedzy.
Jaka jest różnica?
Trudno jednoznacznie zdefiniować mądrość, np. Seneka
powiada, że to rozum doprowadzony do doskonałości,
Cyceron - że znajomość praw boskich i ludzkich, a
Gottfried Leibniz, niemiecki filozof - że wiedza,
która uczy osiągać szczęście.
Dziś mądrość redukujemy
do wiedzy pragmatyczno-technicznej. Max Hork-heimer,
niemiecki filozof i socjolog, o współczesnym rozumie
mówił: "instrumentalny", taki, który podpowiada nam,
jak naprawić samochód i jaką pralkę kupić, ale nie
mówi, jakie życie ma sens. Kim powinienem być jako
człowiek. Jak się powinienem zachować, widząc czyjeś
cierpienie.
Kiedy mądrość została
wyparta przez pragmatyczną wiedzę? Mniej więcej w
renesansie. Przywołałbym Francisa Bacona, angielskiego
filozofa, który wypowiada słynną sentencję: tyle
możemy, ile wiemy. Co oznacza, że kto ma wiedzę, ten
ma moc. W renesansie odkryto proch strzelniczy, co w
połączeniu z rozwojem umiejętności żeglarskich
zaowocowało nie tylko odkryciem, ale również podbiciem
nowych lądów, np. obu Ameryk.
Od tego momentu wiedza
traci niezależność i zaczyna być redukowana do wymiaru
praktycznego. Mądrość znika tym szybciej, im szybciej
rozwija się technika. Stąd w europejskim szkolnictwie
dominuje pojęcie użyteczności podporządkowanej głównie
rynkowi pracy. Wszystko, co wydaje się nieużyteczne,
uważane jest za zbędne, także mądrość.
Słusznie jednak
Horkheimer twierdził, że nie można zredukować
kształcenia do przygotowywania ludzi na rynek pracy.
Wykształcenie bowiem sprawnego prawnika bez
uwrażliwienia go na humanitaryzm jest końcem
sprawiedliwości.
Tak, kiedyś edukacja
polegała na kształceniu całego człowieka. Studia miały
wyposażyć go w idee, które będą mu potrzebne do życia.
A zatem także w sferze etyki i moralności, pytań o
sens i cel życia.
Dzisiaj przyszłym
absolwentom mówi się, że kiedy zaczną studiować już
powinni posiadać praktyczne umiejętności, mieć za sobą
wolontariat i pierwszą pracę. Studenci nie są
zainteresowani studiowaniem, ale budowaniem sobie CV.
W efekcie mamy do czynienia z egzystencją
nieautentyczną (pojęcie zaczerpnięte z Martina
Heideggera, niemieckiego filozofa), w której się
myśli, ale tak naprawdę nikt nie myśli. Nikt nie ma
odwagi robić tego na własny rachunek. Zwalniamy się z
myślenia krytycznego, jesteśmy jednowymiarowi,
słuchamy reklam i im wierzymy, powielamy stereotypy. A
myślenie krytyczne wypływa właśnie z mądrości, bardzo
łatwo przyjmujemy to, co się nam mówi. Pomaga nam
zadecydować, jak powinniśmy się zachowywać w różnych
sytuacjach.
Tutaj sięgnę do własnej
próby określenia tego, czym jest mądrość: to
umiejętność znalezienia równowagi między
sprzecznościami, z których składa się ludzkie życie.
Przykład: człowiek ma potrzeby materialne oraz
duchowe, potrzebuje realizować jedne i drugie, ale jak
je ze sobą pogodzić? Jak ze sobą pogodzić potrzebę
działania i refleksji, samotności i wspólnoty? Gdzie
jest równowaga między odwagą a tchórzostwem? Tego nie
da się raz na zawsze określić, trzeba być mądrym
człowiekiem, żeby umieć to robić.
To jest pewna
umiejętność, którą się zyskuje dzięki kompletnemu
wykształceniu, dlatego kultura i humanistyka są tak
ważne. Jednak życie jest zbyt krótkie, żeby w jego
trakcie nabyć doświadczenia, które pozwala nam być
ludźmi mądrymi. W związku z tym powinniśmy mieć
możliwość przeżyć je wielokrotnie.
Jak to zrobić? Tylko
poprzez kulturę, literaturę i sztukę. Poprzez to, że
przeczytamy tragedie Sofoklesa, obejrzymy dzieła
Michała Anioła, wysłuchamy "Stabat Mater" Giovanniego
Pergolesiego. W ten sposób nabywamy pewnych
umiejętności, doświadczeń i wrażliwości, czyli
mądrości. Dlatego jest głęboki sens w tym, żeby
wysyłać dzieci do teatrów, muzeów i opery. Bez tego
przemienią się w sprawne maszyny, które będą
przyciskały kciukiem rozmaite urządzenia, ale będą
coraz bardziej bezradne życiowo.
To prawda, ludzie
twierdzą, że nie muszą tego wszystkiego wiedzieć, bo
mogą sprawdzić to wszystko w Wikipedii. Na pewno?
Niedawno egzaminowałem studenta z historii filozofii
nowożytnej. Kiedy nie był w stanie mi odpowiedzieć na
trzecie pytanie z rzędu, z pretensją w głosie zapytał:
"Dlaczego wymaga pan ode mnie tej wiedzy? Przecież mam
ją w twardej pamięci komputera!". Odpowiedziałem mu:
"Różnica między panem a mną polega na tym, że jak
odłączą prąd w tym mieście, to pana wykształcenie się
skończy, a moje zostanie".
Cywilizacja wiedzy,
która zwalnia nas z myślenia, niesie ze sobą ogromne
zagrożenie. Nie rozumiemy tego, co się dzieje ze
światem, życiem i nami samymi. Co z tego, że w każdej
chwili możemy sięgnąć do Wikipedii, skoro nie
zrozumiemy tego, co przeczytamy? Nie będziemy
potrafili tego zanalizować, połączyć faktów i
wyciągnąć wniosków? Etyczna odpowiedzialność i mądrość
powinny wyprzedzać rozwój techniki. Po co? Ano po to,
żebyśmy np. wiedzieli, co zrobić, kiedy genetyka
pozwoli nam na eugenikę, bo niedługo to będzie
możliwe, o ile już nie jest.
Tak, być może jest tak
jak pan mówi, człowiek cywilizacji wiedzy to kolos na
glinianych nogach, które uginają się pod nim z każdym
kolejnym wynalazkiem, którego nie potrafi połączyć z
doświadczeniem sensu życia.
Wysłuchał Łukasz
Długowski - Gazeta Wyborcza 30
sierpnia 2014
Zob.
W podziemiach madrości
pogadanka u Andrzeja
- październik 2014
Michael Sandel -
3 książki
ten tekst to w
większości wybrane wpisy na moim blogu
M.S. jest niezwykle
popularnym filozofem. Na jego wykłady przychodzą
tysiące słuchaczy.
Bierze się to stąd, że w sposób przejrzysty
porusza aktualne i ważne tematy a wnioski
zawsze poprzedza wieloma przykładami.
I- "Czego
nie można kupić za pieniądze?"
KOMERCJA w
USA
1- Na plaży rozdawano za darmo klapki, które
pod spodem miały wyciętą
reklamę jakiejś
firmy. Po kilku dniach cała
plaża została pokryta odciśniętym w piasku logo.
2- Firmy przekazują szkołom oznakowane
przez siebie pomoce do nauki. Wykupują też
prawa do nazywania szkół, sal gimnastycznych czy
teatralnych. Nawet
na świadectwach widnieją
reklamy sponsorów.
3- Agenci namawiają starych, bogatych ludzi by
wykupili ubezpieczenie na życie i
następnie je odsprzedali. W ten sposób popularny
showman CNN Larry King zarobił 1,5 mln dolarów.
Spółka, która je nabyła będzie płacić za niego
składki albo sprzeda komuś innemu. Zysk
zależy tu od szybkiej śmierci ubezpieczonego.
Płacą
za
-sterylizację
-za czytanie książek
-za odchudzanie
-za branie leków
-za urodzenie dziecka (surogatki) - Pl. jak
państwo ma pomagać usuwając bariery
(żlobki, mieszkania) czy płacić za urodzenie
(przez 6 lat zapomoga)?
KOMERCJALIZM,
RYNEK na pewne dobra działa korzystnie
na inne destrukcyjnie.
NP.:
-możliwość sprzedawania ŹLE DEFINIUJE WARTOŚĆ
-motywy MATERIALNE WYPIERAJĄ wyższe wartości
-największe znaczenie ma tu ZAMOŻNOŚĆ a nie
osiągnięcia
-podważa ideę i doświadczenie DARU
-niszczy istotę WSPÓLNOTY
-z przestrzeni publicznej, która ma
jednoczyć ludzi we wspólnotę,
czyni przestrzeń handlową, zmienia ją w BAZAR.
Adam Smith pisał o niewidzialnej
ręce rynku. Ma ona samoczynnie regulować
transakcje finansowe między ludźmi. Dzisiaj jest
to raczej nachalna
łapa. Wpycha się wszędzie i manipuluje
nami na wszelkie sposoby. Niszczy miejsca, które
zamiast jednoczyć ludzi zmieniają
się w bazary a my w przypadkową klientelę.
WIĘCEJ: Michael Sandel, Czego
nie można kupić za pieniądze?
--------------------------------------------------------------------
II- "Przeciwko
udoskonalaniu człowieka"
RAWLS - Społeczeństwo sprawiedliwe stara się niwelować
losowy charakter miejsca urodzenia.
Obecnie jest też możliwe
wykluczenie dzieci niepełnosprawnych jeszcze
przed ich przyjściem na świat. Rodzice otrzymali władzę
nad swoim potomstwem nawet przed jego poczęciem.
Jakie są konsekwencje takiej
kontroli?
1- Zamiast
tajemniczego daru jakim
jest dziecko, staje się ono produktem,
który można lepiej lub gorzej zaprojektować. Jego
jakość zależy od stanu wiedzy, objętości portfela
a czasem i widzimisię każdego kto tego zapragnie.
A jeśli mimo tych starań coś się nie uda,całkowita odpowiedzialność spadnie
tylko na autorów. Sami sobie będą winni.
2- Dotychczas dzieci
się nie wybierało, dlatego miłość
rodziców mogła być bezwarunkowa.
3- Przyjmując każde dziecko, ludzie otwierają
się na nieproszone a
to uczy
solidarności ponieważ
świadomość jak wiele zależy od przypadku powoduje,
że zrzeszamy się we
wspólnoty.
4- Dzieci zaprojektowane genetycznie nie będą
mogły siebie samych uważać za "wyłącznych
autorów własnej biografii" (Habermas).
A jesteśmy wolni,
ponieważ nie rozporządzamy swoim początkiem.
WIĘCEJ: Michael J. Sandel, Przeciwko
udoskonalaniu człowieka. Etyka w czasach
inżynierii genetycznej 2014
-------------------------------------
III- "Co
jest sprawiedliwe?"
1- To, co nas uszczęśliwia
- utylitaryzm Bentham, użyteczność,
przyjemność.
2- Sami decydujemy
i wybieramy, co jest dla nas dobre.
3- Dobro, dzięki któremu człowiek i jego
życie stają
się lepsze.
Wokół tych odpowiedzi gromadzą się ludzie. Na
ich podstawie tworzą
prawo i
toczą spory.
Trzecia odpowiedź nie wyklucza drugiej a tym
bardziej pierwszej. Różni się jednak od nich tym,
że najpierw
jest dobro a
dopiero potem
człowiek i sprawiedliwość.
Niestety, towarzyszy jej pamięć
o zbrodniach i prześladowaniach gdy przez stulecia
jedni drugim narzucali swoje przekonania. Dlatego
szukano nowych dróg (1)(2), aby zapobiec
wszelkiemu przymusowi.
Same one jednak nie wystarczają. Pragniemy żyć
dzielnie i widzieć sens w
tym, co robimy (3) a nie tylko uganiać się za
przyjemnościami (1),
czy robić co się
komu podoba (2).
Ale po wiekach doświadczeń trudno dziś skutecznie
czynić dobro (3)
z pominięciem wolności (2)
i szczęścia (1).
Przykład na 1+2+3 ?
Róbta co chceta (2) jeśli to, co robicie niesie radość(1)
i pomaga
ludziom w
potrzebie (3).
INACZEJ
Kochaj i rób, co chcesz - św. Augustyn
--------------------------------------------
PRZYPISY
Jakie są pierwsze
i podstawowe
zasady społeczeństwa
dobrze urządzonego?
W praktyce mamy do czynienia z już
istniejącym porządkiem, ale jeśli chcemy go ocenić albo
zaproponować zmiany to
potrzebny jest jakiś punkt
wyjścia.
Jednym z nich jest tzw. zasłona
niewiedzy.
Wyobraź sobie,
że nie
wiesz kim będziesz w
przyszłości.
Nie wiesz, czy przyjdziesz
na świat w
rodzinie, która zapewni ci dobry
start.
Nie wiesz, czy przypadną ci jakieś specjalne
zdolności, czy przeciwnie, urodzisz się jako
zaniedbane dziecko w
rodzinie alkoholików.
Jakie podstawowe reguły społeczne uznałbyś wtedy
za najlepsze?
1- Wszystkim bez
wyjątku powinny przysługiwać podstawowe prawa człowieka.
2- Należy wprowadzić takie nierówności,
z których skorzystają najsłabsi i
najmniej uprzywilejowani
a więc na przykład bezpłatną edukację na
odpowiednim poziomie, leczenie, zapomogi, dostęp
do kultury, czyli realne możliwości równych
szans rozwoju.
Te reguły pozwalają zniwelować
skutki losowego charakteru naszego
miejsca urodzenia, czyli naturalnej nierówności
tkwiącej u samych początków.
Na tych dwóch zasadach opiera się społeczeństwo
sprawiedliwe.
WIĘCEJ: John Rawls,
Liberalizm polityczny 2012
jest rzeczą niemożliwą mędrkowaniem
usunąć wolność -
I. Kant.
Mógłby dodać, że nie
może tego dokonać także najbardziej zaawansowana
neurologia kognitywna. A to dlatego, że
wolność i moralność nie
są pojęciami empirycznymi.
M. J. Sandel, Sprawiedliwość. Jak postępować
słusznie? 2013
--------------------------------------------------
Prawy prawi
o sprawiedliwości.
Te trzy wyrazy pochodzą od jednego
prasłowiańskiego słowa prawъ,
które znaczyło prosty.
Ono z kolei wywodzi się ze staroindyjskiego prastha, czyli górska
równina.
Gdy wędrując po górach, weszliśmy
na polanę, można było odpocząć, posilić się i
spojrzeć na przebytą drogę. Różniliśmy się bardzo,
ale równina
była dla wszystkich ta sama. Podobnie jak i
piękno gór.
Tak u podstaw znaczenia sprawiedliwości
znajdujemyrówność.
Nie między sobą, lecz wobec czegoś, co
jest jak górska polana lub piękno gór.
-------------------------------------------------
Jeremy Bentham twórca
utylitaryzmu podał
sposób na obliczanie wartości.
Jeśli najbardziej ze wszystkiego pragniemy
przyjemności, to wartość przedmiotów
i naszych czynów zależy
od ilości ludzi, których one uszczęśliwiają.
Pod koniec życia w roku 1832 Bentham kierując
się zasadą użyteczności zapisał
w testamencie swoje ciało badaczom anatomii i
kazał je zakonserwować tak, by mogło uczestniczyć
w zebraniach uczniów i wielbicieli.
Raz w roku wyjęte z gabloty siedziało ono
przy stole obrad a w sprawozdaniach zapisywano: obecny
bez prawa głosu.
Ponieważ filozofa źle zabalsamowano, głowa
najpierw leżała na tacy u jego stóp a później, już
na właściwym miejscu, zastąpiono
ją woskową.
-------------------------------
Czy wartość
jakiejś rzeczy można
obliczyć matematycznie?
Nie chodzi tu o cenę podaną w złotówkach tylko o wzór,
który nam powie ile coś jest warte.
Charles H. Bennet sławny matematyk i fizyk uważa,
że skoro coraz
to więcej rzeczy potrafimy przenieść w
zero-jedynkowy świat komputerów, to możemy ten
proces wykorzystać
do oceny przedmiotów.
Bardziej wartościowe byłyby
te obiekty, których algorytm zawiera więcej
danych.
Bennet zakłada, że w ten sposób da
się również obliczyć nawet wartości etyczne.
Czy można jednak napisać algorytm duplikatu
człowieka? Nie
tylko jego ciała, ale także wszystkiego co
przeżył, czego dokonał i co znaczył dla
innych.
Jak obliczyć wartość
którejś z tych trzech chorągwi Hasiora? Materialna
budowa wskazywałaby, że najłatwiej wirtualnie
odtworzyć tę środkową, ale czy dlatego mniej
ona znaczy jako dzieło sztuki?
PS.
Ja jestem Cały Świat minus
Cały-Świat-oprócz-mnie. Oto co jestem!
Powiedział wielbłąd Ach Aha Oho w książce
S.Themersona, Przygody
Pędraka Wyrzutka.
----------------------------------------
Bardzo bogatym można zostać na dwa sposoby:
1- Wysokie zarobki.
2- Pomnażanie
posiadanych pieniędzy.
Po roku 1980 nastąpił ogromny
wzrost majątku
1% najbogatszych.
Co gorsze, tak jak w wieku XIX znów rośnie
kapitalizm dziedziczony. Największych fortun
nie zdobywają już utalentowane jednostki, tylkodostają
je w spadku członkowie
rodzinnych dynastii.
W USA powstała elita
zarobkowa menadżerów,
których pensje
wzrastały nawet o kilkaset procent rocznie.
Działo się tak niezależnie od rezultatów ich
pracy, bo to oni sami wyznaczali
komitety decydujące o wynagrodzeniach.
Zdobyte w ten sposób bogactwo przekażą swoim
potomkom, którzy powiększą
grupę rentierów.
Jeśli zyski z kapitału są większe niż
przychody z pracy, to przeszłość
pożera przyszłość i
nierówności będą rosły.
W krajach demokratycznych politycy mogliby
zatrzymać ten
absurdalny pęd wprowadzając podatki
progresywne. Niestety, na wybory zbyt wielki
wpływ ma ekonomia i finanse.
WIĘCEJ: T. Piketty, Capital in
the Twenty-First Cenury
PS.
Podatki progresywne powstrzymają
być może tych, którzy dorabiają się obecnie, ale nie
dotkną milionerów.
Oni swoje fortuny ulokowali w bezpiecznym miejscu.
I nierówności
wzrosną jeszcze
bardziej.
---------------------------------------
Komputeryzacja powoduje zmiany porównywalne
z rewolucją przemysłową. Maszyny znów przejmują
wykonywanie czynności
powtarzalnych i
to nie tylko w fabrykach. Znikają
zawody w
bankach, biurach, księgowości... Pozostaną te
wymagające współpracy człowieka
z człowiekiem i z aparaturą takie jak dentysta,
pielęgniarka, terapeuta, nauczycielka...
W konsekwencji zaniknie
klasa średnia. Bogacić
się będą nieliczni, ci, co opanują
złożoną obsługę komputerów a pozostali
będą wykonywać proste i mało płatne prace,
których zresztą nowe technologie nie tworzą zbyt
wiele.
W General
Electric pracuje 305
tys. osób.
Google zatrudnia 50
tys.
a Facebook
tylko 3,8 tys.
Cała nadzieja w tym, że jak dotąd takie
przepowiednie sprawdzały
się tylko w niewielkim stopniu.
Dobre społeczeństwo i dobra gospodarka wymagają nie
tylko równych szans, lecz także w miarę równych
możliwości.
Amartya Sen - nagroda Nobla
Dlatego podatek
spadkowy jest konieczny, podobnie
jak progresywny podatek
osobisty. Nierówności się tak nie zlikwiduje, ale
można je mieć przynajmniej pod ograniczoną
kontrolą.
Rodząc się, ludzie
powinni być możliwie najbardziej równi. Jest źle
gdy dziecko dziedziczy wielką
fortunę. Ale może nie byłoby tak źle, gdyby
ją mogła dziedziczyć jakaś np. lokalna społeczność.
Kaushik Basu - wiceprezes Banku Światowego
Wykluczeni nie
są wyzyskiwani tylko odrzuceni. Oni
są niepotrzebnymi resztkami.
papież
Franciszek, Evangelii
gaudium
nasza jedyna w swoim rodzaju kultura
została zbudowana na
tej właśnie idei że...nie ma okoliczności,
które pozwalałyby twierdzić, iż
osobę ludzką można bez
jej zgody poświęcić
dla dobra wspólnoty jako bezużyteczną.
Leszek Kołakowski
---------------------------------
Stanisław
Barańczak Ani, jedynej
Płakała
w nocy, ale nie jej płacz go zbudził.
Nie był
płaczem dla niego, chociaż mógł być o nim.
To był
wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi.
I
półprzytomny wstyd, że ona tak się trudzi,
To, co
tłumione czyniąc podwójnie tłumionym
Przez
to, że w nocy płacze. Nie jej płacz go zbudził:
Ile więc
było wcześniej nocy, gdy nie zwrócił
Uwagi
gdy skrzyp drewna, trzepiąca o komin
Gałąź,
wiatr, dygot szyby związek z prawdą ludzi
Negował
staranniej: ich szmer gasł, nim wrzucił
Do
skrzynki bezsenności rzeczowy anonim:
Płakała
w nocy, chociaż nie jej płacz cię zbudził?
Na
wyciągnięcie ręki ci dotkliwie drudzy,
Niedotykalnie drodzy ze swoim Śpij, pomiń
Snem tę
wilgoć poduszki, nocne prawo ludzi.
I nie
wyciągnął ręki. Zakłóciłby, zbrudził
toporniejszą tkliwością jej tkliwość: Zapomnij.
Płakałam
w nocy, ale nie mój płacz cię zbudził
To był
wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi".
--------------------------------------------------------------
GWIAZDOZBIÓR
Dziecko rysuje gwiazdę
nieskończenie wieloboczną,
pełną pustki.
Ona nie zna nieba
i nie trzyma się papieru.
Będzie z niej kiedyś
galaktyka,
pieprzyk na plecach dziewczyny,
planeta aniołów,
stokrotka,
oko starca,
granice imperium,
sęk w desce mojego stołu,
krogulczy punkt widzenia,
pomylona litera w Księdze Rodzaju,
więzienna cela.
I co jeszcze, co jeszcze?
- Twarz tego dziecka!
Uśmiecha się
jak zabazgrana nieskończoność.
Piotr Matywiecki
---------------------
Piotr Matywiecki
urodził się w 1943 roku, jest poetą i eseistą.
Wydał wiersze zebrane pod tytułem "Zdarte
okładki", szkice o poezji "Myśli do słów" (obie
publikacje w Biurze Literackim) i esej
filozoficzny "Świadomość" (Instytut Mikołowski).
Jest laureatem wielu nagród literackich.
--------------------------------------------------------------------
świat
Grzegorz
Sroczyński: Na kolegiach
redakcyjnych ostro kłócimy się o
ekonomię.
Stanisław Owsiak: I co w tym
dziwnego?
Dawniej się nie kłóciliśmy. Była
w "Gazecie" dość powszechna zgoda,
co w ekonomii rozsądne, a co nie.
- Takie dyskusje toczą się teraz na
całym świecie. Niech pan pomyśli,
jak się czują urzędnicy
Międzynarodowego Funduszu
Walutowego, kiedy ich nowa szefowa
Christine Lagarde bez ironii cytuje
Marksa i ogłasza, że trzeba walczyć
z nierównościami dochodowymi. Klimat
ideowy bardzo się zmienił.
Na jaki?
- Nie do końca wiadomo.
Żyjemy w okresie interregnum. Dawna
doktryna ekonomiczna umiera, a nowej
jeszcze świat nie znalazł. W niebyt
odchodzi rozumienie rynku jako
mechanizmu działającego w każdych
warunkach efektywnie, skutecznie i
absolutnie. Wszyscy ze wszystkimi
się o to kłócą, to są zresztą
debaty, które moim zdaniem warto
toczyć, a nie bać się ich .
Jednego dnia drukujemy komentarz
Witka Gadomskiego, że gospodarkę
Europy duszą państwowe długi i
trzeba mocniej oszczędzać. A
następnego dnia Marek Beylin pisze,
że gospodarkę Europy dusi polityka
nadmiernego oszczędzania i trzeba
wreszcie poluzować gorset. Potem
jakiś czytelnik dzwoni, że robimy mu
wodę z mózgu. Co by mu pan radził?
- Czytelnikowi to nie wiem, co
radzić. Ale mogę powiedzieć, co
mówię studentom w takich sytuacjach:
że ekonomia to nauka miękka, podatna
na idee i doktryny. Jeszcze lepsze
jest porównanie do religii -
wszystko zależy od tego, w co pan
wierzy. Nie ma w ekonomii
obiektywnych praw, takich jak prawo
ciążenia w fizyce.
Żadnych?
- Właściwie poza prawem popytu i
podaży cała reszta to są idee,
poglądy. I mody.
Czyli Gadomski w poniedziałek ma
rację i Beylin w środę też ma rację?
- Każdy z nich wyraża pogląd, a nie
prawdę naukową. Z długami nie ma co
przesadzać, ale nie powinno się ich
również demonizować.
120 procent PKB we Włoszech. Nie
demonizować?
- No i co z tego? Amerykanie mieli
więcej niż 120 procent w czasie II
wojny. Jakby się tym przejmowali,
toby im zabrakło na zbrojenia i
rządziłaby dziś Europą partia o
nazwie NSDAP.
Czyli nie martwić się długami?
- Martwić. Ale ich nie fetyszyzować.
Ortodoksi angielscy w XIX wieku
chcieli wieszać ministrów skarbu,
jeśli wydali funta więcej, niż mieli
wpływów z podatków. Dziś dług stał
się żelaznym wilkiem do straszenia
całych społeczeństw i wymuszania
polityki korzystnej głównie dla
wielkiego biznesu.
Skąd się biorą te długi
budżetowe? Z rozbuchanego socjalu?
- To jest popularna odpowiedź, ale
tylko w połowie prawdziwa, a więc
właściwie fałszywa. Rzeczywiście
społeczeństwa Zachodu starzeją się,
mają kłopot z demografią, co
powoduje napięcia w systemach
emerytur czy opieki zdrowotnej. Ale
jest też druga połowa odpowiedzi.
Przez ponad 30 lat - od czasów
reaganomiki i thatcheryzmu - trwa
obniżanie podatków dla korporacji i
dużego biznesu. Od lat 80.
postępowało to w USA i właściwie w
całej Unii. Pod wpływem doktryny
zaczęto uważać, że jedyny luz
budżetowy, jakiego można szukać,
znajduje się po stronie wydatków
państwa. Jeśli brakuje pieniędzy na
ważne społecznie cele, to trzeba z
nich rezygnować, ciąć, oszczędzać,
ale podatków podnosić nie wolno.
Dopiero teraz Komisja Europejska
konstatuje, że trzeba się wreszcie
przyjrzeć dochodom budżetów. No bo
jak to jest, że korporacje mają się
wyśmienicie, ich zyski rosną, a
jednocześnie jest coraz mniej
pieniędzy na sferę publiczną? Może
przyjrzyjmy się Luksemburgowi i
Liechtensteinowi? Może sprawdźmy, co
to jest ta słynna kanapka
irlandzko-holenderska, która pozwala
nie płacić? Może każmy ujawnić
przepływy finansowe między
oddziałami firm, sprawdźmy, gdzie
księgują koszty, a gdzie dochody?
MFW wciąż
obniża prognozy. Ostatnio ogłosił,
że tempo wzrostu gospodarczego na
świecie jest rozczarowujące,
ożywienie znów może się nie udać.
Dlaczego nic nie działa na
gospodarkę? Ani cięcia budżetowe,
ani dosypywanie pieniędzy.
- Nic nie działa - mówiąc tak, pan
przesadza. Amerykanie po kryzysie
2008 roku dosypali do pieca,
dodrukowali dolarów, a Europa wciąż
cięła i oszczędzała. I w USA wzrost
jednak powrócił. Natomiast
rzeczywiście nie tak szybko, jak
myśleli Amerykanie, i zupełnie nie
taki, jak by chcieli.
Małpa nie skacze już do starych
melodyjek.
- Trochę skacze, ale niemrawo.
Główna zmiana polega na tym, że
nawet jeśli pojawia się wzrost
gospodarczy, to jego owoce nie
trafiają do zwykłych ludzi, tylko
gdzieś po drodze zostają. Kiedyś tak
nie było.
Co się stało?
- Sięgamy do fundamentalnych
kwestii.
Mieliśmy na całym świecie długi
okres wiary w ekonomię monetarną,
która zakładała, że cykliczność
gospodarki można łagodzić
instrumentami pieniężnymi. Należy
kontrolować stopy procentowe, podaż
pieniądza i to wystarczy, żeby
kierować wzrostem gospodarki. Czyli
jak pojawia się jakiś kryzys, to
kilku ludzi - u nas to będzie Rada
Polityki Pieniężnej - zbiera się,
ogłasza nowe stopy procentowe, no i
wszystko znowu gra. Nie trzeba
uruchamiać programów społecznych,
angażować w to państwa, planować
inwestycji publicznych, męczyć się i
dręczyć.
Wygodne.
- Bardzo. Monetaryści podsunęli
politykom wspaniałą wymówkę, żeby
się ekonomią społeczną właściwie nie
zajmować. Wystarczy niezależny bank,
grupa ekspertów od stóp
procentowych, resztę zrobi rynek.
Politycy mogli z czystym sumieniem
zająć się uprawianiem wojny
kulturowej. Żeby debatować o
aborcji, moralności i seksie zamiast
o emeryturach i podatkach, znać się
na niczym nie trzeba. Każdy to umie.
Łatwiej też organizować wściekłość
wyborców wokół różnic
światopoglądowych, bo te sprawy
łatwiej ludzi rozpalają niż polityka
społeczna.
I?
- Działało. Zbierały się ciała
eksperckie, podnosiły albo obniżały
stopy, kręciło się - gospodarka
sobie, a polityka sobie. Ale
przestało. Coś się w tym mechanizmie
zatarło.
Co?
- Nie do końca wiadomo. Ja uważam,
że mechanizm nie działa, bo nie ma
co działać. Wydajność pracy wzrasta,
a płace stoją. I po prostu nie ma
popytu, bo ludzie nie zarabiają
wystarczająco dobrze i nie kupują.
Jednocześnie uleciał ze społeczeństw
optymizm.
Udział płac w wartości wytwarzanych
dóbr na świecie systematycznie
spada. W 1980 roku płace brutto w
krajach rozwiniętych stanowiły 70
proc. PKB, a obecnie to zaledwie 55
proc. To jest gigantyczna różnica.
Gdyby amerykańska płaca minimalna
rosła w takim tempie jak wydajność
pracy, to powinna wynosić 22 dolary
za godzinę, a wynosi zaledwie 7,25
dolara. Więc nawet jeśli pojawia się
wzrost PKB, to dla większości ludzi
niewiele z tego wynika.
Dlaczego płace stoją?
- Bo nikt już nie naciska, żeby
rosły.
Kapitalizm to nie jest system, w
którym szczęśliwość i pomyślność
same się robią, jak będziesz ciężej
pracował, to więcej zarobisz. To
jest system dość brutalnego wyzysku,
który dopiero za pomocą kagańca
można na tyle okiełznać, żeby nie
zżerał własnego ogona. Zdjęto ten
kaganiec. Rozmontowano mechanizmy
nacisku na biznes, które zmuszały do
podnoszenia płac proporcjonalnie do
wzrostu wydajności pracy. Bezzębność
związków zawodowych, które przestały
strajkować. No i globalizacja.
Zawsze na drugim końcu świata
znajdzie się jakiś tyran, który
spałuje strajkujących robotników,
odpady chemiczne pozwoli wylewać
wprost do rzeki, czyli zaoferuje
międzynarodowym koncernom "dogodne
warunki do prowadzenia biznesu". I
tam się wyniosą. Albo mogą straszyć,
że się wyniosą, bo często wystarczy
sama groźba, żebyśmy w Europie
obniżali pracownikom standardy.
Ten trójkąt - pracodawcy, związki
zawodowe i państwo jako arbiter -
zniknął. To znaczy niby jeszcze
funkcjonuje, ale coraz słabiej. I to
jest zjawisko powszechne, tylko w
niektórych sektorach związki się
bronią, np. w służbach lotniskowych.
Słabość związków jest niedobra
dla pracowników, ale powinna być
chyba dobra dla światowego wzrostu
gospodarczego?
- Okazuje się, że nie. To były
złudzenia. Według modelu
neoliberalnego, jak są niskie
podatki, nie ma tych koszmarnych
związkowców, nie ma konieczności
negocjowania zwolnień, to biznes
może się rozwijać szybciej, ma
większy zysk, szybciej rośnie PKB i
na końcu wszyscy zyskują. Ładny
model, który nie działa, ale daliśmy
sobie go wmówić.
W USA dzięki
górze pieniędzy dosypanych do
gospodarki wzrost sięgnął ostatnio
4,6 proc. Ale większość Amerykanów
uważa, że wciąż trwa recesja. Co się
okazało? Realne pensje liczone z
uwzględnieniem inflacji rosną tylko
w przypadku 5 proc. najbogatszych.
Jak ludzie mają mieć poczucie, że im
się poprawia? Amerykanie, porównując
swoje pensje sprzed 20 lat z
obecnymi, widzą dwa światy. Kiedyś
żona nie pracowała, córka nie
dorabiała i z jednej pensji
wystarczało na życie. A teraz, żeby
utrzymać podobny standard, wszyscy
muszą pracować.
Ale jest jeszcze coś: dookoła kipi
cały ten kolorowy świat reklam,
festiwal konsumpcji, ogląda pan w
telewizji "Z kamerą u Kardashianów"
i czuje, że na nic pana nie stać.
Więc co pan robi?
Idę po kredyt.
- Otóż to. Bańka złych długów wzięła
się między innymi z wciskania
kredytów ludziom, których nie stać
na przyzwoite życie z własnej pracy.
Innymi słowy: system nie podnosi
ludziom płac realnych, ale za to na
lewo i prawo rozdaje im kredyty.
Kredyt zamiast podwyżki. Kiedy w
końcu bańka pęka, wmawia się
ludziom, że to ich wina, bo byli
rozrzutni.
Przedsiębiorcy są konserwatywni, nie
podniosą płac sami z siebie, bo
wiedzą, że za rok, dwa sytuacja się
może pogorszyć, no to mam odłożony
kapitalik w banku albo na rynku
finansowym, obracam nim. Obecnie na
całym świecie widać skłonność
biznesu do bardzo wysokiej
akumulacji zysków.
Czyli odkładania coraz większych
kapitalików?
- Tak. Z różnych powodów. Częściowo
to wynika z natury człowieka, że
jest chciwy. W dużej mierze wynika z
błędnej polityki podatkowej i
dochodowej państw. Ale jeszcze coś
ważnego bym dodał: czynniki
psychologiczne. Pojawiają się
zjawiska wyimaginowane, ludzie po
prostu zawsze coś sobie wyobrażają.
A dziś co sobie wyobrażają?
- Wszyscy mamy problem z
przyszłością. A właściwie z
optymistycznymi scenariuszami na
przyszłość. Przestaliśmy wierzyć, że
świat zmierza w dobrym kierunku, to
widać w wielu badaniach, na przykład
już ponad połowa Europejczyków
uważa, że ich dzieci będą miały
gorzej w życiu niż oni, będą miały
mniejsze zarobki. To powoduje bardzo
konkretny efekt.
Jaki?
- Małpa nie będzie skakać na dźwięk
ulubionych melodyjek, bo się po
prostu boi. A jak się pan boi, to
najpierw myśli o sobie. Zagarnia pod
siebie, ile się da, robi zapasy,
płaci jak najmniej pracownikom,
odkłada tyle, żeby dla dzieci i
wnuków też starczyło, bo przecież
będzie tylko gorzej. Na czarną
godzinę. Im więcej niepewności, tym
mniejsza skłonność ludzi do
dzielenia się.
Czyli kiedyś inwestowali i
płacili, bo wierzyli w przyszłość, a
teraz odkładają?
- To jeden z powodów.
Pamięta pan, że w 2003 roku w Polsce
obniżono gwałtownie stawkę podatku
korporacyjnego CIT z 27 do 19
procent?
Tak. Miller to zrobił. Do dziś
się chwali, że fantastycznie
zadziałało.
- Wszyscy wokół to robili - Słowacy,
Ukraińcy - taka była moda. Lobby
biznesowe krzyczało: "Nie mamy
pieniędzy na inwestycje, obniżcie
nam podatki, to zbudujemy nowe
fabryki!". Wie pan, co się stało?
Stopa inwestycji, jak stała przed
obniżką podatków, tak samo pozostała
martwa przez kilka następnych lat, a
pieniądze wylądowały na rachunkach
bankowych. Rynek nie zachował się
tak, jak jest napisane w
podręczniku.
A dlaczego w życiu nie jest tak
jak w podręczniku?
- Pan tego nie rozumie, ja tego do
końca nie rozumiem, chociaż jestem
profesorem ekonomii, i nikt tego nie
rozumie. To jest dokładnie tak,
jakby pan pytał, dlaczego ludzie
czytają "50 twarzy Greya" albo nagle
zaczynają jeść sushi. Oczywiście,
możemy to zbadać ankietami i mieć
jakieś intuicje, ale wzoru
matematycznego na popularność "50
twarzy Greya" nie da się
wyprowadzić. I z ekonomią jest
podobnie. Niestety, część
ekonomistów przez ostatnie dekady
zachowywała się tak, jakby te wzory
zachowań posiadła.
Pogląd, że niskie podatki zawsze są
dobre, bo pobudzają wzrost
gospodarczy, jest kompletnie z
sufitu. Raz to działa, ale innym
razem nie działa. Przy czym ostatnio
częściej nie działa.
Trochę nie
wiem, co na to powiedzieć. Bo pan
mówi takim tonem, jakby to było
oczywiste. Przecież przez 25 lat
opowiadaliście - wy, ekonomiści - że
są święte zasady. I że w ekonomii,
jeśli zrobić A, to na pewno będzie
B, tylko trzeba być wystarczająco
zdeterminowanym. "Obiektywny
mechanizm rynkowy" - mówiliście. A
teraz nagle na wszystkich waszych
kongresach słyszę: "To były tylko
teorie". Nikt nie czuje się
odpowiedzialny za zrobienie wody z
mózgu milionom ludzi.
- Ja nie opowiadałem, że ekonomia to
obiektywny mechanizm.
Pańscy koledzy.
- Niektórzy.
Większość.
- Transformacja w Polsce zaczęła się
w bardzo specyficznym okresie.
Kapitalizm właśnie osiągnął sztywny
kształt ideowy, w świecie zachodnim
królowała doktryna neoliberalna:
państwo na bok, jak najmniej
ingerencji. Thatcheryzm i
reaganomika w pełnym rozkwicie.
Deregulacja w Ameryce. Wolność dla
rynków finansowych. Chciwość jest
dobra, bo służy wszystkim.
"Ekonomia, głupcze!". I na to się
nałożył upadek komunizmu. Razem z
innymi krajami bloku postsowieckiego
poszliśmy za tym w ciemno, za
poglądami, za doktryną właściwie.
A dlaczego wyście siedzieli
cicho?
- Bo system kojarzony z socjalizmem
kompletnie się skompromitował, więc
argumentów za bardzo nie było. A jak
nawet człowiek zgłaszał pewne
wątpliwości, to od razu: "stare
myślenie", "niereformowalny".
Etykiety. Trudno było z czymś innym
wyjść.
Zawsze jest trudno z czymś innym
wyjść. Takie życie.
- To prawda, nie jest to
wystarczające usprawiedliwienie.
Pamięta pan prof. Tadeusza Kowalika?
Świetny naukowiec, ekonomista
ceniony na świecie, a w Polsce
uchodził za dziwaka. Kto nie śpiewał
w chórze, skazywał się na
marginalizację. Ale mimo to było
wiele głosów odrębnych, było "Życie
Gospodarcze", potem "Nowe Życie
Gospodarcze", cały czas coś tam
pisaliśmy.
"Coś tam pisaliśmy". Dobre
określenie. Dlaczego, jak włączę
jakąkolwiek telewizję, to debaty
ekonomiczne polegają na mówieniu, że
państwo jest złe, podatki za
wysokie, a biznes uciemiężony?
- Bo ludzie lubią piosenki już raz
słyszane.
Gdy pan chodzi po mediach jako tzw.
ekspert, to ma ogromną pokusę, żeby
mówić, że podatki są złe. Wszyscy to
chcą usłyszeć! Zarówno bogacz z
listy stu będzie zachwycony pańskimi
występami, potem na przyjęciu
poklepie pana po plecach, ale
szaraczek na forum internetowym też
pochwali: "Tak, państwo nas gnębi!
Za dużo płacimy!". Więc jeśli pan
lubi błyszczeć w mediach, to będzie
pan nieustannie takie rzeczy
opowiadać.
Na temat podatków panują szkodliwe
mity, co ciekawe, szkodliwe przede
wszystkim dla warstw społecznych,
które je wyznają. Klasa średnia na
przykład dała sobie wmówić, że
fantastyczny byłby podatek liniowy,
no, niestety rząd go nie wprowadza,
bo jest głupi, a mogło być tak
cudownie. Tymczasem przy obniżaniu
podatków i wprowadzeniu liniowca w
tyłek dostaje w pierwszej kolejności
klasa średnia: zaraz brakuje
pieniędzy na szkoły, zaraz są gorsze
drogi, szpitale, usługi publiczne.
Bogaci, jak szkolnictwo w Polsce
zrobi się bardzo złe, wyślą dzieci
do Londynu, a jak w drogach będzie
za dużo dziur, kupią sobie
helikoptery, to średniacy są skazani
na sektor publiczny. I jednocześnie
klasa średnia bezmyślnie powtarza:
"Obniżajmy podatki".
A dlaczego?
- Media. Kochana "Wyborcza" też. Na
jednej stronie piszecie o wysokim
fiskalizmie, ciemiężeniu biznesu, a
dwie strony dalej o tym, że
likwiduje się wiejskie szkoły i nie
ma łóżek geriatrycznych w
szpitalach. Brakuje połączenia. To
jest trudne, ale trzeba przekonywać
obywateli, że podatki to wspólna
kasa i wspólne inwestycje w
przyszłość.
Po I wojnie światowej toczyła się w
Polsce debata na temat podatków,
Grabski chciał stworzyć spójny
system, państwo przecież się
rozłaziło. I był opór. Dochodziły
zewsząd skargi fabrykantów, że
zbankrutują albo będą się musieli
wynieść za granicę. Te same
argumenty co dziś. Grabski
odpowiedział im tak: "Jak to jest?
Płaciliście zaborcom podatki dużo
wyższe, a na ojczyznę płacić nie
chcecie?". Nikt się nie poczuwał do
inwestowania w dobro wspólne.
Pewien student mówi mi tak: "W
Polsce są tak wysokie podatki, że
zabierają 118 procent dochodu". No,
zaciekawił mnie, jak to możliwe, że
państwo zabiera więcej, niż obywatel
zarabia. Chłopak tłumaczy: "45
procent idzie na ZUS, 19 procent na
CIT, 32 procent na PIT i 22 procent
na VAT. To razem jest 118 procent
dochodu".
Dlaczego on tak myśli?
- Naczytał się. Gnębieni
przedsiębiorcy, państwo okrada
biznes, to, siamto, owamto,
wszystko, co związane z państwem,
jest złe. To wielkie wyzwanie dla
władz i dla mediów, żeby to zacząć
odkręcać.
A może dla
was?
- Też.
Podatek się postrzega jako haracz.
Natomiast ja uważam, że to jest
inwestycja.
Tylko takie myślenie jest
możliwe, jeśli obywatel wierzy, że
państwo rozsądnie wyda te pieniądze.
- I tu jest kłopot. Kierowca pewnej
instytucji wiezie mnie na jakieś
spotkanie i mówi tak: "Idę na
zieloną trawkę". Nawet nie boi się
bezrobocia, bo obrotny jest i coś
znajdzie. Ale ta instytucja funduje
pracownikom pakiet zdrowotny w
prywatnej przychodni. "Jak mnie
zwolnią, to będę bezradny, bez
żadnych szans na leczenie". Czyli on
uważa, że jak nie będzie miał tego
pakietu, to państwo mu niczego nie
zapewni. I to jest pogląd szerszy.
Co z tego wynika?
- To, że możemy się pożegnać z
nadzieją, że państwo będzie uznawane
za warte płacenia podatków, jeśli
większość obywateli myśli jak ten
kierowca. Nikt nie wierzy, że może
być inaczej, nawet urzędnicy
państwowi za bardzo nie wierzą w
sferę usług publicznych. Ma to
niestety wszelkie cechy
samosprawdzającej się przepowiedni.
Politycy nie wierzą, że publiczna
służba zdrowia może być sprawna,
chociaż na świecie są na to liczne
przykłady, więc poważnie się tym
problemem nie zajmują, tylko
uprawiają łataninę. Więc
rzeczywiście jest coraz gorzej.
Jednocześnie po cichu uważają, że
prywatne szpitale to ziemia
obiecana, do której należy
pielgrzymować, na razie powoli, bo
obywatele są jeszcze za mało
uświadomieni. W tym bałaganie
dochodzi do skrajnej
niesprawiedliwości, ja i pan nie
musimy czekać do lekarza, zawsze
jakoś to sobie załatwimy, a szwaczka
z Łodzi czeka rok. Trwa też dzika
prywatyzacja sektora zdrowia w
Polsce, która pogłębia nierówności w
dostępie do leczenia i jest
skandalem na miarę światową.
Będziemy to kiedyś odkręcać i
zgrzytać zębami ze złości, że
byliśmy tak niemądrzy.
Wiceprezes Banku Światowego
Kaushik Basu mówi tak: "Mamy dane
pokazujące, że światowy wzrost
gospodarczy został spowolniony przez
rosnące nierówności dochodowe".
Prawda?
- Prawda. Tylko pojawia się problem
- mówię to po to, żeby pan
zrozumiał, jak w środowisku
ekonomistów toczone są dyskusje - że
każdy ma swoje dane.
Słucham?
- Niestety. Inny ekonomista panu
powie: "Rosną nierówności? A ja mam
dane, że nierówności maleją".
Pamiętam pewną konferencję, na
której właśnie tak wyglądała
dyskusja, każdy miał swoje liczby.
"Proszę pokazać metodę pańskich
wyliczeń". "Nie, najpierw niech pan
pokaże swoją metodę wyliczeń". Taka
była rozmowa.
Ale kto ma rację?
- W sprawie nierówności? Rosną. Od
30 lat bardzo istotnie rosną,
pokazują to dane OECD czy Banku
Światowego. W Polsce jest pewien
problem, bo Eurostat zmienił metodę
pomiaru i wyszło, że w ostatnich
pięciu latach nierówności u nas
spadły. Ale tak naprawdę one się nie
zmieniły, co widać, jak się weźmie
tabele GUS. W Polsce nierówności
dochodowe są stosunkowo wysokie,
zwłaszcza na tle innych krajów
regionu: nasz wskaźnik Giniego
wynosi około 34, w Czechach i na
Słowacji - 28. Ale jest inne
niepokojące zjawisko: duża liczba
ubogich pracujących. Ludzi, którzy
nie mogą zaspokoić swoich
podstawowych potrzeb, mimo że mają
pracę. Szacuje się, że to 11 proc.
zatrudnionych. Dostają tak niskie
pensje, że nie mogą z pracy wyżyć.
To nie jest zjawisko typowo polskie,
ten problem narasta także w innych
krajach.
Jaki jest mechanizm wzrostu
nierówności?
- Ideowy. Obniżanie podatków i
wycofywanie się państwa spowodowało,
że nie ma mechanizmów korygujących.
Gospodarka rynkowa faluje, chodzi
cyklami. Jeżeli za bardzo
przyspiesza, to perspektywa
zapłacenia, powiedzmy, 70 proc. od
każdego zarobionego ponad ustalony
próg dolara działa jak chłodnica w
rozgrzanym silniku. Dzięki temu
bańki spekulacyjne są mniejsze, a
kryzysy nie takie głębokie.
Dodatkowo wysoki podatek zniechęca
korporacje do zagarniania pod
siebie, jeśli mają tyle zapłacić, to
już wolą dać więcej swoim
pracownikom. Ale zaczęto skalę
podatkową spłaszczać, bo ideologia
mówiła, że trzeba więcej swobody,
więcej zysku. Aż w końcu się
okazało, że jeśli pieniądze ulegają
zbyt dużej koncentracji, to wszystko
się zapycha.
Bo?
- Coś z tym nadmiarem pieniędzy
bogacze muszą robić. I zwykle to
"coś" jest szkodliwe dla całej
reszty.
Jachty?
- Nie chodzi o jachty, niech je
sobie mają, maserati i inne. Chodzi
o to, że jeśli odbiera się zwykłym
pracownikom coraz większą część
wytworzonego przez nich zysku i
zostawia go korporacjom,
właścicielom firm, to oni albo te
nadwyżki trzymają na kontach, albo
wpuszczają w rynki finansowe, gdzie
pieniądze się kręcą, czyniąc
rozmaite spustoszenia. Tu dochodzimy
do problemu finansjalizacji, mojego
ulubionego, tym się zajmuję naukowo.
Finansjalizacja?
- To proces, który oddala pieniądze
od rzeczy użytecznych, od towarów i
usług. I od pracy. Polega głównie na
kreowaniu rozmaitych instrumentów
finansowych. To są najdziwniejsze
rzeczy. Jak się zaczyna rozmowę z
ekonomistą o instrumentach
finansowych, to on zaraz mówi:
"Przepraszam, ale ja się na tym nie
znam, ja tego nie rozumiem".
Pan rozumie?
- Nie zawsze, bo tam są rzeczy
dziwne. Na przykład można obstawić,
czy człowiek wyląduje na Marsie,
poważne instytucje finansowe tworzą
takie instrumenty. Albo handlują
śmiercią. Ktoś skupuje od
niezamożnych ludzi polisy na życie,
w zamian wypłaca im co miesiąc rentę
i zakłada się, ile delikwent pożyje.
Im krócej, tym lepiej, bo zgarnia
się wtedy wypłatę z jego polisy. Te
polisy się łączy w pakiety - tzw.
CDS - i taki produkt bank sprzedaje
jako fantastyczną bezpieczną
inwestycję.
A co to szkodzi?
- Szkodzi.
Jeśli jest pan biznesmenem i ma
wolne 50 mln dolarów z
zeszłorocznego zysku, to może pan to
zainwestować w budowę nowej fabryki,
powiedzmy w Polsce, albo wsadzić w
finansowe kasyno. I okazuje się, że
kasyno jest bardziej pociągające.
Dlaczego wolę kasyno?
- Przychodzi do pana facet z
funduszu hedgingowego i mówi: "Panie
prezesie, słyszałem, że pańska firma
chce inwestować w nową fabrykę, ale
ja mam lepszy pomysł. Po co się
użerać z robolami w Polsce i mieć
potem zwrot z kapitału na poziomie 5
proc. rocznie? Tu mam fantastyczny
CDS, ten instrument pozwoli panu
zarobić 20 proc. rocznie!". To się
tak odbywa. Takim naganiactwem
zajęły się poważne banki. Jak
przychodzi do pana cwaniak z
funduszu o nazwie w stylu
"Superprofit", no to czerwone
światło się w pańskiej głowie
zapali, trzy razy się pan zastanowi.
Ale jeśli naganiacz jest
pracownikiem szacownego banku, z
którym od lat pan współpracuje?
Banki poszły w instrumenty pochodne,
zamiast zajmować się swoim
powołaniem i udzielać firmom
kredytów na inwestycje w realną
gospodarkę.
Gdyby instrumenty finansowe
funkcjonowały w sferze abstrakcji,
to byłoby jeszcze pół biedy. Problem
polega na tym, że kiedy następuje
nakłucie bańki spekulacyjnej - a na
rynkach finansowych bańki zdarzają
się ciągle - to wtedy wirtualne
pieniądze kierują się w sferę
realną. Spekulanci chcą zamienić
gwałtownie te dziwaczne aktywa na
cokolwiek trwałego.
Czyli jak trwoga, to do realnej
gospodarki?
- Właśnie. Kupują złoto, siarkę,
surowce, ryż, ropę. I następuje
zaburzenie cenowe w realnym świecie,
co może rozhuśtać całą gospodarkę.
Jedne ceny gwałtownie rosną, inne
spadają, nieruchomości tanieją,
sektor budowlany pada, ludzie
zostają z niespłacalnymi kredytami.
Tysiące rodzin ląduje na bruku. Nad
tym zbyt szerokim strumieniem
kapitałów przepływających w panice
przez rynki finansowe nie ma żadnej
kontroli.
Tradycyjna ekonomia, taka, której
mnie uczono, mówiła, że gromadzenie
kapitału sprzyja rozwojowi firm.
"Akumulacja kapitału napędza
wzrost". I coś się w tym mechanizmie
zatarło. Kapitał nadmiernie
pęcznieje, a gdy pojawia się go za
dużo w jednym miejscu, to jest
kierowany nie w tę stronę, co
trzeba. Mniej więcej czterokrotnie
za dużo idzie w finanse zamiast w
realną gospodarkę.
W podręczniku student przeczyta, że
rynek kapitałowy jest ważnym
elementem kapitalistycznej
gospodarki. Jaki jest argument?
"Rynek kapitałowy sprzyja optymalnej
alokacji zasobów". Pięknie. Tylko
żadne badania prowadzone na świecie
nie udowodniły, że jest coś takiego
jak efektywność informacyjna rynku.
Czyli że wiem, że rynek wycenia
właściwie jakieś akcje i mogę tam
swoje oszczędności ulokować. Rynki
są nieodporne na wstrząsy, histerie,
jest "efekt poniedziałku", "efekt
weekendu", "efekt stycznia" i czort
wie czego jeszcze. Wszystko
wprowadza zaburzenia.
Czyli mamy znakomitą teorię, ale
w realnym życiu wszystko jest
wyjątkiem od tej teorii?
- Tak. Z neoliberalnym kapitalizmem
jest trochę jak z realnym
socjalizmem. On działa znakomicie w
podręczniku. Piękna utopia.
Ale co z
tego dla nas wynika?
- Że jak się rynki i banki wypuszcza
spod nadzoru, to stają się
szkodnikami. A na końcu zabijają
same siebie. Niszczą kapitalizm,
niszczą demokrację. To tak naprawdę
oznacza, że kapitalizm nie tworzy
warunków do własnego przetrwania.
Czy pan jest optymistą, czy
pesymistą?
- Umiarkowanym optymistą.
Co robić?
- Żeby dobrze było? Na świecie czy w
Polsce?
W Polsce.
- Poprawić jakość działania państwa;
to nie jest łatwe. Budować inny
klimat wokół podatków, przecież one
wracają do społeczeństwa, do
gospodarki, czego nie rozumieją
doktrynerzy. Ich ulubiony zwrot:
"Wydatki publiczne obciążają budżet
państwa". No dobrze - to po co ten
budżet jest? Państwo musi być
skuteczne i musi mieć pieniądze, bez
pieniędzy państwowość jest tylko na
papierze. I trzeba to ludziom
wytłumaczyć.
Rozmawiałem kiedyś z posłem
Szejnfeldem na temat różnych
pomysłów Platformy, chodziło o jakąś
reformę, która była bez sensu. I
wywoływała ogromny opór środowiska.
On powiedział tak: "Proszę pana, im
większy opór środowiska, tym
bardziej reformę trzeba wprowadzić".
Takie myślenie.
Im bardziej boli, tym lepsza
reforma.
- Nasze elity tak uważają. Gdy udaje
się osiągnąć kompromis ze związkami,
to komentatorzy piszą, że to
kapitulacja, nic niewarte.
Nigdy nie doszło do debaty nad
modelem sektora publicznego,
zdrowia, edukacji. Co powinno nam
zapewnić państwo, a co musimy sami
sobie zapewnić? Unikamy tej rozmowy
jak ognia. Bo to znaczy, że trzeba
skończyć z fikcją i stwierdzić, że
na coś państwa też nie stać. W
sposób jasny powiedzieć obywatelom:
"Tyle płacisz podatków, tyle się
możesz spodziewać".
Trzeba podnieść podatki?
- Żeby doinwestować państwo, trzeba
mieć pieniądze. I myślę, że trzeba
będzie podnieść podatki dochodowe.
Przywrócić w Polsce skalę
trzystopniową w PIT. To pozwoliłoby
obniżyć stawki VAT - podatku
niesprawiedliwego, który najbardziej
obciąża biednych. Wielkim wyzwaniem
dla całej Unii Europejskiej są
wyłudzenia zwrotów fikcyjnego VAT,
co przecież też przekłada się na
deficyty budżetowe i długi
publiczne. Trzeba bardziej
obiektywnie spojrzeć na przyczyny
nierównowagi w polskim budżecie, a
nie tylko szukać ich w wydatkach
socjalnych. Polska powinna też
lepiej kontrolować dochody
korporacji i transfery pieniędzy do
rajów podatkowych.
Wszyscy mówią, że się nie da.
- Da się.
To, co się da, a co nie, zależy od
klimatu ideowego. A ten można
zmieniać.
Stanisław Owsiak (ur. w
1946 r.) od lat jest związany z
Akademią Ekonomiczną w Krakowie.
Zajmuje się polityką fiskalną,
sektorem finansowym i polską
transformacją. Był
wiceprzewodniczącym Rady Strategii
Społeczno-Gospodarczej przy
premierze (a dokładniej - przy
kolejnych sześciu premierach w
latach 1994-2004, twierdzi jednak,
że większość pomysłów tego
szacownego grona lądowała w koszu
albo szufladzie). Był też członkiem
Rady Polityki Pieniężnej (2004-10).
Jego prace naukowe należą do
najczęściej cytowanych publikacji
polskich ekonomistów.
|
|
|
| |