|
-----------------------------------------
FRAGMENTY KSIĄŻKI:

Leszek Kołakowski
Jezus ośmieszony
przełożyła z francuskiego
Dorota Zańko
Znak, Kraków
Leszek Kołakowski napisał esej "Jésus
ridicule. Un essai apologétique et
sceptique" po francusku w latach 80. Nigdy
go nie ukończył i w żadnej formie nie
opublikował. W papierach profesora
znalazła go żona Tamara Kołakowska. Z
posłowiem ojca Jana Andrzeja Kłoczowskiego
wydał go właśnie krakowski Znak.
O Jezusie przeczytać można, co tylko się
chce.
Po pierwsze, że nigdy nie istniał. Albo
że, owszem, istniał, ale nie został
ukrzyżowany; ktoś inny zawisł na krzyżu
zamiast Niego. Albo że został ukrzyżowany,
ale nie umarł na krzyżu; ocknął się w
grobie, skąd wyszedł, by umrzeć kilka dni
później. Albo że ożenił się z Marią
Magdaleną i miał dzieci. Albo że, jeśli
przyjrzeć się bliżej, był trockistą lub
zwolennikiem Fidela Castro. Albo że był po
prostu tylko żydowskim nacjonalistą. Albo
że był przybyszem z innej galaktyki. Albo
że był homoseksualistą, a święty Jan
Apostoł był jego kochankiem. Albo że był
Murzynem. Albo że nie miał określonej
płci, tylko był jednocześnie mężczyzną i
kobietą (a więc, prawdopodobnie,
hermafrodytą). Albo że był istotą
bezcielesną.
***
To wszystko zupełnie mnie nie interesuje.
Pomijam w dodatku wszystkie badania
historyczne prowadzone w ciągu ostatnich
dziesięcioleci, wszystkie uczone analizy
Ewangelii, ich języka, ich wiarygodności i
różnic w ich treści.
Myślę o Jezusie jako o elemencie składowym
cywilizacji europejskiej, myślę więc o Nim
takim, jaki był postrzegany przez wieki,
zgodnie z wyobrażeniami i stereotypami,
które znane są nam wszystkim nie tylko z
lektury Nowego Testamentu, ale także z
niezliczonych obrazów, figur w kościołach,
kazań, kościelnej tradycji, a nawet kolęd.
Myślę więc o Jezusie takim, jaki jest
obecny w pamięci nas wszystkich, którzy
wierzyliśmy i żyliśmy w tej kulturze.
Myślę, by tak rzec, o micie, nie
zakładając jednak, że "mit" oznacza
historię nieprawdziwą, fikcję, wytwór
wyobraźni (określenie "mityczny" dotyczy
sposobu postrzegania i nie ma to nic
wspólnego z prawdziwością jakiejś
historii). Unikam pytania, jak w narracji
ewangelicznej odróżnić prawdziwe od
wyobrażonego, to, co jest do przyjęcia, od
tego, co niepewne.
Myślę o Jezusie prawdziwym, a to znaczy:
prawdziwie, rzeczywiście i niezbywalnie
obecnym w naszej historii. (...) Chodzi
(...) o pewną wiarę w obrębie kultury.
Jeśli idzie o wiarę religijną, ją również
pomijam. Odsuwam także teologię -
chrystologiczne spory są fascynującym
tematem historycznym, ale nie muszę ich
rozważać, kiedy zastanawiam się nad moimi
pytaniami.
Te pytania można sformułować krótko: czy
nasza kultura przeżyje, jeśli zapomni
Jezusa? Czy wierzymy, że jeśli Jezus
zostanie wygnany z naszego świata, ten
świat przepadnie? Dlaczego potrzebujemy
Jezusa?
Kiedy mówię o "zapomnieniu", nie rozumiem
tego dosłownie. Jego imię nie jest
zapomniane. Jezus jako osoba nie jest
nawet znienawidzony czy atakowany; rzadko
zdarza się, żeby ktoś głosił nienawiść do
Jezusa, bardzo często natomiast ludzie
powołują się na Jego imię, żeby udowodnić,
że to On mocno wspiera ich sprawy
publiczne czy prywatne, polityczne czy
religijne. Czasami jest ośmieszany
(Nadstaw drugi policzek! Daj bandytom
więcej, niż żądają! Módlcie się za tych,
którzy was uciskają i nienawidzą! Śmiechu
warte, prawda?), ale - częściej - ludzie
się Nim posługują. A jednak to, że jest
zapomniany, nie wymaga udowadniania;
każdy, kto przeczyta Ewangelie i zastanowi
się nad życiem, jakie nas otacza i jakie
prowadzimy, dojdzie do takiego wniosku.
Czy był Bogiem? Nie mam pojęcia. Ale jeśli
jakiś Boży człowiek żył kiedykolwiek na
tej ziemi, to był nim On.
W przesłaniu Jezusa jest przynajmniej
jedna rzecz, która nie wzbudza wątpliwości
i nie jest kontrowersyjna: to, że całe
Jego życie i całe nauczanie toczy się w
cieniu dnia ostatniego, dnia nieuchronnego
Sądu. Bez tego apokaliptycznego
oczekiwania niczego w chrześcijaństwie nie
da się zrozumieć. Tak jak święty Jan
Chrzciciel Jezus nie tylko zapowiadał
Królestwo i przypominał ludziom, żeby
okazywali skruchę i przygotowywali się do
Paruzji w pokorze i z nadzieją: On to
Królestwo zaczął budować. Ku zrozumiałej
zgrozie kapłanów żydowskich oskarżających
go o uzurpację prawa, które ma tylko Bóg,
przebaczał grzechy. Przebaczał grzechy nie
w sensie osobistym, nie tak jak każdy z
nas może przebaczyć innym zniewagi i
zranienia, których od nich doznał, ale w
takim, że je znosił, unieważniał,
wymazywał z życia. "Remittuntur tibi
peccata tua"*. Kto mógł tak powiedzieć?
Fałszywy Mesjasz lub Mesjasz prawdziwy;
szaleniec lub Christos - Pomazaniec,
szatański uzurpator lub Boży wysłannik;
bluźnierca lub ten, kto ma klucze do
Królestwa. Unieważnić grzechy nie znaczy
wyrzec się prawa do kary albo do uczucia
gniewu i oburzenia. Nie, to coś więcej niż
akt moralny i prawny - to akt
ontologiczny, jeśli można tak powiedzieć,
równy aktowi stworzenia ex nihilo; to
unicestwienie świata takiego, jaki był
przed przebaczeniem, zbrukanego i
pogrążonego w zamęcie przez grzech -
nieważne, jaki grzech, choćby tylko jeden
grzech - i odtworzenie świata w jego
czystości; jest to powtórne stworzenie
wszechświata. Ten, kto ma tę niezwykłą
moc, musi być pełnomocnikiem Stwórcy,
jeśli nie Stwórcą samym.
Jezus nie tylko więc zapowiadał Królestwo
- On je przynosił. I właśnie dlatego, że
je przynosił, mógł powiedzieć z pewnością,
że wszystko, co robimy i myślimy, musi być
podporządkowane sprawie Końca, który się
przybliża. Dla drogocennej perły
Królestwa, pretiosa margarita, trzeba nam
sprzedać wszystkie dobra, jakie posiadamy
(Mt 13, 45-46). Wszystkie nasze ziemskie
strapienia, wszystkie pragnienia,
namiętności, wszystko, co mamy, nasze
doczesne nadzieje, wszystko to blaknie, a
nawet znika w obliczu tej najważniejszej
troski.
Zbliża się Koniec, straszliwa katastrofa
poprzedzająca nowy świat, świat, który
zostanie na nowo stworzony. Kiedy nastąpi?
Jezus oczywiście nie określił żadnego
dokładnego terminu Sądu Ostatecznego,
powiedział nawet wyraźnie, że nie zna tego
dnia (Mt 24, 36) i że zna go tylko Ojciec.
Ale dość jasno dawał do zrozumienia, że
ten dzień jest bliski, bardzo bliski, że
żyjące wówczas pokolenie po okresie
straszliwego ucisku (Mt 24, 34) ujrzy Syna
Człowieczego przychodzącego na obłokach
niebieskich z aniołami, którzy zgromadzą
wybranych z czterech stron świata (Mt 24,
30-31).
***
A jednak ta ostateczna godzina nie
nadeszła i kolejne pokolenia chrześcijan
znalazły się wobec przykrego dylematu. Czy
to możliwe, żeby Jezus się pomylił? Tego
pytania nie dało się uniknąć. Niektórzy
odpowiadali: kiedy Jezus zapowiadał
nieuchronny Koniec, nie myślał w
kategoriach ludzkich - czyż święty Piotr
nie powiedział w swoim liście, że u Boga
tysiąc lat jest jak jeden dzień? "Wkrótce"
w sensie boskim może znaczyć równie dobrze
"dziś wieczór", jak "za dziesięć tysięcy
lat"; jednak prawdą jest, że wraz z
przyjściem Chrystusa Królestwo zaczęło już
powstawać, że od chwili Jego śmierci
ludzkość w swej istocie jest zbawiona.
Inni mówili: Jezus jako człowiek nie był
ani wszechwiedzący, ani wszechmocny
(dowodem na to, że nie wiedział
wszystkiego, jest właśnie przyznanie, że
nie zna terminu tego wielkiego dnia).
Można przyjąć, że nie był nieomylny co do
faktów (takich jak data Sądu), to jednak
nie zmniejszało ani nie zubażało jego
godności Syna Bożego.
Jeszcze inni mówili: głównym przesłaniem
Jezusa wcale nie jest oczekiwanie
wielkiego wydarzenia. To raczej afirmacja
teraźniejszości jako początku Królestwa,
to obecność Boga, który, ukryty, odsłania
się za pośrednictwem swego Syna.
Niepotrzebne są więc spekulacje na temat
ostatniego dnia. Chrześcijaństwo to radość
z teraźniejszej obecności Bożej objawionej
w Jezusie. Jakkolwiek by było, okazało
się, że chrześcijanie są zdolni zarówno do
przyjęcia wiary w misję Zbawcy, jak i idei
Sądu Ostatecznego.
Nie umieli jednak postrzegać swoich trosk
i swego życia w boskiej wizji czasu, tak
więc istniało ryzyko, że apokalipsa,
odsunięta w przyszłość całkowicie
nieokreśloną i niedającą się określić,
straci wszelkie uchwytne znaczenie. (...)
***
Czy (...) głoszona przez Jezusa
apokalipsa, nieunikniona, ale o niedającym
się określić terminie, istnieje nadal dla
nas, w naszej epoce, w świetle naszej
zdemitologizowanej (i to jak!)
świadomości? Co może nam dać w życiu, jak
wpłynąć na to, o co zabiegamy? Czy jej
potrzebujemy?
Moja odpowiedź brzmi: bardziej niż
kiedykolwiek. Przyswojenie sobie
apokaliptycznego sposobu patrzenia na
świat jest prawdopodobnie warunkiem, aby
rasa ludzka mogła przeżyć i uniknąć
apokalipsy samozagłady, wielkiego Końca,
który sama sobie przygotowuje.
Nasza ziemia nie jest
wieczna, pewnego dnia przestanie istnieć.
Egzystencja człowieka na jej powierzchni
też nie jest wieczna, a każdy z nas żyje w
cieniu swojej apokalipsy prywatnej,
nieuniknionej i w gruncie rzeczy
nieodległej: własnej śmierci.
Przesłanie Jezusa było takie: w obliczu
nieuniknionego Końca wszystkie dobra i
rzeczy ziemskie są jeśli nie
bezwartościowe, to w każdym razie
drugorzędne i względne, nigdy nie powinny
uchodzić za dobra same w sobie, a tym
bardziej za wartości absolutne. Myśleć
inaczej to idolatria, to oddawanie
najwyższej czci temu, co nietrwałe, bez
znaczenia, pozbawione wagi.
Nie, On nie zalecał surowej ascezy,
umartwienia, nienawiści do ciała i tego,
co należy do świata. Jadał zarówno z
uczniami, jak z wielkimi grzesznikami,
rozdzielał chleb, ryby, wino, błogosławił
gościom weselnym, chwalił w swych
przypowieściach ciężką pracę rolników i
robotników, popierał przezorność,
uzdrawiał chorych, pozwalał oddawać
cesarzowi, co cesarskie. Ale choć nie miał
pogardy czy nienawiści do tego, co
cielesne, sprowadzał je na właściwe
miejsce: nigdy nie jest warte tego, by je
czcić czy kultywować dla niego samego.
Jest tylko jedna rzecz godna
bezwarunkowego pragnienia: to Bóg i Jego
Królestwo; jest tylko jedna rzecz, która
jest złem absolutnym: utrata duszy, jej
nieodwracalne zepsucie.
Chrześcijaństwo traci cały swój sens
historyczny, moralny i religijny w
momencie, gdy zapomni się o tej
najważniejszej idei: że wszystkie wartości
doczesne są tylko względne i drugorzędne.
Znamy oczywiście w naszej epoce ludzi,
którzy usiłują nas przekonać, że rdzeniem
przesłania Jezusa jest taki czy inny
system polityczny, egalitaryzm, rewolucja,
upaństwowienie fabryk, zniesienie
własności prywatnej.
Są też tacy - mniej liczni - którzy mówią,
że przeciwnie: istotą Jego nauki jest
zachęta do gromadzenia pieniędzy. Nie są
oni chrześcijanami w żadnym uznanym sensie
i nie ma potrzeby poświęcać im więcej
uwagi.
Czy to najprostsze i naiwne przykazanie
Jezusa, tyle razy ośmieszane, jest już
przeżytkiem?
Czy zasługuje na pogardę? Mamy powody, by
uważać, że potrzebujemy go bardziej niż
pierwsi chrześcijanie, że w gruncie rzeczy
to, że zapomnieliśmy o Jezusie i w
rezultacie o Jego najbardziej znanym
przykazaniu, sprawiło, że znaleźliśmy się
tam, gdzie teraz jesteśmy - często
zrozpaczeni, wiecznie zatrwożeni,
pozbawieni znaków. Czyż nie jest tak, że -
jak wszyscy widzą - nasza rozpaczliwa
zachłanność, ciągle rosnąca spirala
potrzeb, nasze oczekiwanie, iż wszyscy,
łącznie z najbogatszymi, nie tylko mamy
prawo, by mieć coraz więcej wszystkiego,
ale rzeczywiście mamy coraz więcej - że to
wszystko doprowadziło nas do punktu, w
którym skumulowane napięcie spowoduje
przerażającą katastrofę? Mówią to
niektórzy nieliczni księża, to prawda -
ale są ośmieszani;
to znaczy: Jezus
jest ośmieszany.
***
Tak, Jezus jest ośmieszany, ale wiemy, że
ma rację, i nawet otwarcie tego nie
kwestionujemy.
Jak to możliwe? Co więcej, są ludzie,
którzy naprawdę praktykują cnoty
chrześcijańskie, ale nigdy nie odważyliby
się ich głosić. Ci, którzy się odważają -
księża czy świeccy - głosić we własnym
imieniu przykazania ewangeliczne na temat
zachłanności i bogactw, współczucia i
miłości, narażają się na kpiny - nie mówi
się: "to nieprawda", lecz raczej: "to jest
niepoważne, to śmieszne".
Dlaczego? Czy dlatego, że to są komunały?
Ależ powtarzamy przecież bezustannie, nie
rumieniąc się, banały co najmniej równie
zużyte, choć o wiele mniej ważne.
Krótko mówiąc: w wykształconych lub
półwykształconych klasach naszych
społeczeństw być chrześcijaninem to wstyd
- nawet nie dlatego, że chrześcijaństwo
nie cieszy się intelektualnym szacunkiem,
lecz dlatego, że jest to moralnie
śmieszne.
Być chrześcijaninem to wstyd. Można
odnieść wrażenie, że na wydziałach
teologii ostatnią rzeczą, o której się
słyszy, jest Bóg: mówi się o symbolach
religijnych, o sprawiedliwości społecznej,
o zaangażowaniu, o wymiarze historycznym.
Cóż to za spektakl! Załamuje się wiek
oświecenia i racjonalizmu, światła
oświecenia gasną wszędzie, ale nie w
Kościołach i u teologów.
Ale my wiemy, że On ma rację. Wiemy, że
przynajmniej dla części wielkich problemów
ludzkości nie ma rozwiązań czysto
technicznych czy organizacyjnych, że
wymagają one tego, co Jan Chrzciciel
nazwał metanoją, przemianą duchową. A tej
przemiany z definicji nie można wywołać w
sposób techniczny.
Polega ona na uznaniu, że korzenie zła są
w nas, w każdym z nas, zanim wrosną w
instytucje i doktryny. Łatwo to
powiedzieć, nie lubimy powtarzać takich
banałów, zwłaszcza że bardzo trudno
kierować się nimi w życiu. Otóż metanoja w
takim sensie jest ściśle związana z
przewidywaniem apokalipsy. I dlatego
świadomość apokaliptyczna Jezusa nie tylko
nie traci znaczenia dla naszego świata,
ale jest fundamentem naszej nadziei na
jego przetrwanie. Uznanie własnej winy
jest według nauczania Jezusa podstawowym
warunkiem metanoi, warunkiem życia w Bogu
i, siłą rzeczy, warunkiem zbawienia.
Dodajmy: zdolność do poczucia winy jest
warunkiem bycia człowiekiem. Ta zdolność
czyni nas istotami ludzkimi, mówi Księga
Rodzaju, i słusznie. Słusznie dlatego, że
nie mamy żadnej znajomości dobra i zła,
jeśli nie odczuwamy ich w sobie; tak więc
doświadczać zła jako stanu własnej duszy
to czuć się winnym.
Jeśli nie umiemy czuć się winni, nie
jesteśmy zdolni do odróżniania dobra od
zła.
Nieumiejętność czynienia tego odróżnienia
byłaby dla ludzkości samobójstwem. A kiedy
mówię o "odróżnianiu dobra od zła", mam na
myśli tylko takie odróżnienie, którego
znaczenie, siła obiektywna, zniewalająca,
nie zależy od nas; odróżnienie, którego
nie możemy ani unieważnić, ani zmienić
według naszej woli lub kaprysu,
odróżnienie, które zastajemy gotowe, które
nam się narzuca i które jesteśmy zmuszeni
przyjąć jako prawdziwe.
Jeszcze jedna naiwność? Oczywiście to
jedna z tych naiwności, które poważne
doktryny, takie jak filozofia narodowego
socjalizmu czy komunizmu, odrzucają.
Ale nie myślmy o doktrynach, które
opowiadają się za ludobójstwem, czy o
systemach, które je praktykują. Pomyślmy o
nas samych, to znaczy o cywilizacji, która
uważa się - i słusznie - za dość
przyzwoitą, która głosi wiarę w prawa
człowieka, która zapewnia nam wolności
obywatelskie i dobrobyt nieznany dotąd w
historii, która jest płodna
technologicznie, której nauka się rozwija,
która kultywuje sztukę, która wszystkim
daje dostęp do edukacji, która zbudowała
gigantyczne i efektywne systemy
komunikacji i informacji, która toleruje
pluralizm, różnorodność opinii, gustów,
religii, filozofii, stylów i mód. Pomyślmy
o tej cywilizacji i o tym, w jaki sposób
odróżnianie dobra od zła w niej
funkcjonuje, od kiedy wyzwoliła się -
jeśli nie całkowicie, to przynajmniej w
dużym stopniu - od śmiesznych
chrześcijańskich przesądów. Owo wielkie
wyzwolenie to, ściśle rzecz biorąc,
wyzwolenie od grzechu, od poczucia winy,
czyli od osobistej odpowiedzialności.
Jeżeli wyobrażam sobie, że grzeszę, muszę
po prostu pójść do psychoanalityka, a on
mnie wyleczy z tych urojeń. Jeżeli jestem
zdrowy na umyśle, widzę jasno, że to
"społeczeństwo", "system" (cokolwiek
miałoby to znaczyć) są odpowiedzialne za
wszystko i są źródłem wszystkiego, co
uważam za złe, czyli to one są
niezadowalające.
Wyobrażenie, że zło jest we mnie, w tobie,
w nim, w niej, jest godne pogardy i
infantylne.
Pomyślmy jak ludzie poważni: jesteśmy -
każdy z nas - ofiarami tego monstrum, tego
"społeczeństwa", i nikt z nas w żaden
sposób nie przyczynia się osobiście do
tego, co to monstrum wyczynia. Wyznajmy
to: taka jest nasza codzienna filozofia,
filozofia całkowitej niewinności
jednostki, odrzucenie osobistej
odpowiedzialności, zanegowanie zła i
grzechu, a ostatecznie zanegowanie
człowieka poprzez zapomnienie Jezusa.
Powiadacie, że ta cywilizacja, z
wszystkimi wyżej wymienionymi zaletami,
jednak jakoś funkcjonuje. Tak, funkcjonuje
ze swoimi zaletami i wadami, które są
nierozdzielne. Ponieważ naprawdę szybki
proces tak zwanej sekularyzacji czy
dechrystianizacji, czy paganizacji (to
ostatnie słowo, być może, zawiera w sobie
niesprawiedliwy osąd pogan, z których
wielu było właściwie ludźmi religijnymi)
trwał zaledwie około trzech
dziesięcioleci, trudno ekstrapolować te
tendencje na nieokreśloną przyszłość. Kto
wie, jak długo będzie mogło przeżyć, nie
ześlizgując się w Hobbesowski "stan
natury", społeczeństwo, które nauczyło się
i przyjęło, że nie istnieje żadne dane,
gotowe rozróżnienie dobra i zła, a więc że
poczucie winy jest chorobą lub reliktem
starych przesądów? Kto może ocenić rolę,
jaką chrześcijaństwo - o tyle, o ile
przetrwało w formie rzeczywistej wiary czy
pozostałości zasad moralnych - odgrywa
teraz w cywilizacji europejskiej,
zapewniając jej jakiś stopień
wytrzymałości?
***
Takich pytań nie zada socjolog, jeśli
szuka odpowiedzi ilościowych - trudno
wyobrazić sobie, jak siłę tradycji
chrześcijańskiej można by przedstawić jako
parametr ilościowy czy wektor pośród
innych działających w naszej kulturze. Ale
zdrowy rozsądek - który bardzo często,
choć nie zawsze, okazuje się słuszny - nie
pozostawia wątpliwości: istnieje ścisły i
wzajemny związek między zapomnieniem
tradycji chrześcijańskiej a tym, nad czym
ubolewamy i co aż za dobrze znamy jako
symptomy choroby naszej cywilizacji.
Nie chodzi tu - podkreślmy to wyraźnie - o
konceptualną i abstrakcyjną wiedzę o
różnicy między dobrem a złem. Nie
wystarczy zaakceptować to rozróżnienie, a
więc przyjąć, że istnieje prawo naturalne,
którego oczywiście nie da się nigdy odkryć
jako faktu empirycznego; ta wiedza jest
mało pożyteczna, jeśli nie jesteśmy zdolni
do odczuwania dobra i zła w nas samych. Ta
zdolność ma korzenie mityczne i traci całą
siłę, kiedy te korzenie obumierają.
Nie chodzi tu również o spekulację
teologiczną. Prawdziwe korzenie naszej
cywilizacji to narracja ewangeliczna i
osoba Jezusa, Jego nauczanie jako słowo
pochodzące od Niego, a nie wiedza
abstrakcyjna, przedestylowana lub
skodyfikowana w formie teologii moralnej.
Do doświadczenia moralnego mamy dostęp
tylko poprzez słowo przekazane osobiście -
przez Boga, proroka, mistrza, kapłana,
ojca lub matkę. Żadna teologia, żadna
teoria nie może nam dać tu niczego poza
konceptualnymi środkami wyrazu i nigdy nie
prowadzi do doświadczenia zła i dobra jako
własności naszej duszy. Nie idzie tu więc
o "religię", jeśli przez "religię" rozumie
się zbiór prawd teologicznych; chodzi o
dostęp do Jezusa - człowieka lub Boga -
zawsze osoby.
***
Często słyszy się, że nauczanie
chrześcijańskie jest wysuszone. Ale nie
chodzi o problemy techniczne języka, które
można by rozwiązać przez zręczną
manipulację. To prawda, że język
teologiczny odziedziczony po scholastyce
jest przestarzały i zużyty. Lecz żaden
język wiary nie ma wartości bez wiary.
Księża, którzy nie wiedzą już, czy w
cokolwiek wierzą, i nie widzą już sensu w
idei, że są odpowiedzialni poprzez
obecność Jezusa w świecie, że są Jego
kapłanami i apostołami, są bezsilni, nawet
jeśli szczerze przywiązani do tradycji
chrześcijańskiej, do Kościoła, nawet jeśli
żywotność tej tradycji jest dla nich
ważna.
Ileż to razy słyszy się takie uwagi:
"Chrześcijaństwo chyli się ku upadkowi, bo
okazało się niezdolne do tego, by uznać za
własną taką czy inną sprawę świecką".
Kościołowi udziela się rad: ma energicznie
wspierać to czy tamto - feminizm, reformy
rolne, rewolucje polityczne, prawa
homoseksualistów, rozbrojenie - w ten
sposób odzyska to, co stracił.
Złudzenia! Tak jakby chrześcijaństwo mogło
uratować się jako chrześcijaństwo,
przyjmując za swoją jakąś sprawę - nawet
absolutnie słuszną - dlatego, że jest
popularna. Oczywiście Kościół nie może
uciekać od odpowiedzialności w kwestiach
doczesnych; nie może milczeć - o ile
sprawy te pociągają za sobą wybory moralne
- pod pretekstem, że zajmuje się tylko
zbawieniem wiecznym; nie może, ponieważ
zbawienie wieczne osiąga się, działając w
świecie, ponieważ byłoby szaleństwem
utrzymywać, że Kościół mógłby się
odgrodzić od konfliktów politycznych lub
społecznych, w których jego głos może
poprzeć sprawę moralnie słuszną.
Ale to nie brak wystarczająco wyraźnego
"zaangażowania" szkodzi Kościołowi;
przeciwnie - to szczególny sposób
całkowitego identyfikowania się ze sprawą
doczesną, tak że odnosimy wrażenie, iż
Kościół zapomniał o zawsze i nieuchronnie
względnym charakterze rzeczy ziemskich lub
o różnicy między wsparciem jakiejś sprawy
z powodów moralnych a przymierzem z siłą
polityczną, ruchem, partią, które w danym
momencie popierają tę samą sprawę.
***
Po co nam chrześcijaństwo, jeśli jest
tylko politycznym lobby? Dla zachowania
frazeologii, której ludzie już i tak nie
traktują poważnie?
Chrześcijaństwo nie ma ani obowiązku, ani
prawa angażować się w jakąkolwiek sprawę
tylko dlatego, że jest modna, i dlatego,
że w przeciwnym razie ryzykuje, iż jeszcze
bardziej "wyalienuje się" z życia
publicznego; nie ma ani obowiązku, ani
prawa utożsamiać się z żadnym świeckim
ruchem, nawet całkowicie godnym pochwały z
moralnego punktu widzenia. Ma ono
obowiązek i prawo wspierać we wszystkich
konfliktach to, co odpowiada moralnie jego
wymogom, ale jeśli za każdym razem nie
kładzie nacisku na nieabsolutny charakter
wartości doczesnych, działa samobójczo i
traci znaczenie, ponieważ jego obecność w
świecie jest ważna o tyle, o ile jest
obecnością Jezusa Chrystusa, to znaczy
trwaniem ponadczasowego w czasowym.
Nie jest też prawdą, że chrześcijaństwo
traci siłę z powodu niewystarczającego
zaangażowania w sprawy świeckie. Dlaczego
Kościołowi miałoby zależeć na tym, by
zachowywać w swym łonie tych, dla których
jest on tylko narzędziem manipulacji i
miałby służyć ich własnej sprawie - nawet
godnej poparcia?
Jeżeli to nie Boga i Jezusa szukają ludzie
w Kościele, nie ma on do wypełnienia
żadnego specjalnego zadania.
-------------------------------------------------------
(...) Jezus dla nas
Streśćmy w pięciu punktach te reguły
nowe, które możemy uniezależnić od apokaliptycznych
proroctw Jezusa, od wiary w rychły koniec świata -
chociaż wiemy skądinąd, że w jego nauczaniu były funkcją
owych proroctw właśnie.
1. Zniesienie
prawa na rzecz miłości. Powtarzam: zniesienie, nie
uzupełnienie. Myśl ta weszła do kultury europejskiej
jako przeświadczenie, że związki między ludźmi oparte na
zaufaniu unieważniają związki umowy, że tam, gdzie
zaufanie wzajemne i miłość organizują współżycie
solidarne, zbędny jest kontrakt, zbędne stosunki
roszczeń i obowiązków. Bóg Pięcioksięgu, mściwy i żądny
posłuchu, choćby okrutnego, Bóg, który zawarł przymierze
z Abrahamem za cenę gotowości absolutnej do poddaństwa,
gotowości aż do ofiary z jedynego dziecka - ten Bóg,
kiedy przeobraził się w Boga miłosierdzia, otworzył
możliwość nowego spojrzenia na obcowanie międzyludzkie
również.
Opozycja związku umowy i związku miłości
pozostała w naszej kulturze w sposobie bycia, który nie
jest organicznie zrośnięty (choć jest genetycznie
związany) z wierzeniami chrześcijańskimi, żyła i żyje do
dziś w niezliczonych odmianach. Czymże innym jest
przeciwstawienie komunikacji egzystencjalnej i
komunikacji rzeczowej w filozofii współczesnej, jeśli
nie odtworzeniem kolejnym tego samego rozróżnienia?
W istocie bowiem nie tylko filozofie
chrześcijańskie odnawiały ciągle na nowo to samo
przeciwstawienie. Odtwarza je filozofia Rousseau,
filozofia Kierkegaarda, filozofia Jaspersa. A kiedy
Marks przeciwstawia więziom interesu w społeczeństwie
wymiany towarowej więź swobodnego zrzeszania ludzi
dobrowolnie solidarnych, podejmuje, za dawnymi
socjalistami, ten sam motyw wyrosły z korzenia Jezusa, a
w chrześcijaństwie nowoczesnym obecny najczęściej w
herezjach, a najrzadziej w Kościele. A nawet tenże
Nietzsche, kiedy powiada, iż to, co z miłości płynie,
jest poza dobrem i złem - powtarza bezwiednie myśl
wroga.
Wszystkie utopie, które ład umowy, więź
prawną chciałyby unieważnić na korzyść ładu solidarności
dobrowolnie podjętej, prawdziwie doświadczanej, słowem:
wszystkie utopie powszechnego braterstwa, owocują na tym
samym szczepie, nieraz obojętne wobec własnych,
odległych początków.
2. Perspektywa
zniesienia przemocy w stosunkach między ludźmi. Ta
właśnie perspektywa wydaje nam się nieraz szczególnie
utopijna i szczególnie naiwna. Każdy może w istocie
powiedzieć z łatwością, że nigdy w życiu nie widział
chrześcijanina, który by dosłownie brał własne
chrześcijaństwo, a więc nadstawiał policzek, gdy go już
raz spoliczkowano. Czym innym jest wszakże ów nakaz
dosłownie pojęty, czym innym - ograniczona wersja,
żądająca zniesienia źródeł przemocy. Od chrześcijan nikt
nie oczekuje wszakże, by dosłownie wcielali w życie
przykazania Ewangelii. Wymaga się raczej, by brali na
serio skromne i elementarne reguły tolerancji; by
rezygnowali z przemocy. Ale i to żądanie uchodzi często
za fantastyczne. Ludziom, którzy lubią się chełpić swoim
realizmem życiowym - jak gdyby to słowo znaczyło
cokolwiek albo jakby wynikały z jego przyjęcia
jakiekolwiek wskazania konkretne - wydaje się, że idea
zniesienia przemocy zasługuje tylko na zdrowy śmiech.
Ale któż jest właściwie naiwny? Ci,
którzy sądzą, że mimo wszystkich wiadomości z historii
ludzkiej można zmniejszać udział przemocy w stosunkach
między ludźmi i że wiele rzeczy zostało wywalczonych, a
więcej jeszcze może być wywalczonych bez gwałtu, czy też
ci, co sobie wyobrażają, że nic bez przemocy nie da się
osiągnąć, a zwłaszcza że dzięki przemocy da się osiągnąć
wszystko?
Żaden przeciwnik chrześcijaństwa nie może
zaprzeczyć temu, że chrześcijaństwo bez użycia przemocy
zdobyło pozycję, w której mogło samo przemoc uprawiać i
używać imienia Jezusa jako narzędzia tortur. Jest też
prawdą, że pewne formy praktycznego działania, opartego
na zasadzie presji bez gwałtu (na przykład akcja
Gandhiego), bezskuteczne bynajmniej nie były.
Hasło zaniechania gwałtu w stosunkach
międzynarodowych jest werbalnie uznane prawie
powszechnie. Otóż to - powie ktoś - werbalnie przyjęte,
i cóż stąd? Otóż wiele, odpowiem. Wartości uznane
werbalnie i gwałcone praktycznie są uznawane werbalnie
tylko dlatego, że obecna jest presja opinii powszechnej,
która wymusza zgodę.
Nie rozdzierajmy szat nad hipokryzją, ale
przyjmijmy raczej do wiadomości, że hipokryzja jest
świadectwem faktycznej siły społecznej tych wartości,
którymi się maskuje - zgodnie ze sławnym aforyzmem La
Rochefoucaulda. Nie są dawne czasy, kiedy przywódcy
państw nie wahali się oznajmić, że prowadzą politykę
ekspansji, zdobywczą i wojenną; te oświadczenia stały
się rzadkością. Idea świata bez przemocy została
przyjęta.
Tym samym nadzieja świata bez przemocy
nie jest bezmyślnym marzycielstwem. Nie ci są naiwni, co
myślą, że stopień użycia przemocy może słabnąć, i walczą
o to, by słabnął - naiwni są ci, co wierzą, że przemoc
wszystko załatwia. Wiara taka wydaje się rodzajem
fiksacji infantylnej; wobec dzieci do pewnego wieku
stosowanie przemocy jest nieuchronne, zazwyczaj jednak
zmniejsza się stopniowo razem z wiekiem. Nieraz jednak
rodzice przedłużają bez miary użycie przemocy ponad
potrzebę. Osobnik tak wychowany nabiera na ogół
przeświadczenia, iż jest niepodobieństwem, by coś poza
przemocą regulowało związki między ludźmi, i z własnych
infantylnych doświadczeń buduje sobie infantylny pogląd
na świat, podnosząc je do rangi prostackiej
historiozofii, którą się szczyci nawet, powiadając, że
jest „realistyczna” albo „pozbawiona złudzeń” i tym
podobne.
W rzeczywistości wiara we wszechmoc
gwałtu jest nie tylko naiwna, ale w tej bardziej
rozległej skali również przeciwskuteczna; jakoż wiadomo,
że formy życia zbiorowego, które niczym oprócz przemocy
nie rozporządzają, ponoszą klęskę, ponieważ właśnie nie
radzą sobie z sytuacjami, w których przemoc się nie
przydaje, a wierzą dziecinnie w jej wartość
wszechużyteczną.
Odwrotnie, ludzie uporczywi i zdecydowani
bardzo często dochodzą swego bez użycia przemocy, za to
dzięki odwadze połączonej z inteligencją. Rezygnacja z
przemocy nie jest bowiem koniecznie biernością ani
gotowością do lękliwego posłuchu: Chrystus rezygnował z
przemocy, ale walczył nieskończenie o własny punkt
widzenia i złamał opór dysponentów przemocy, ginąc
samemu. Idea życia bez przemocy nie jest ani głupia, ani
utopijna: wymaga tylko odwagi, której najbardziej
pozbawieni są czciciele gwałtu jako środka
uniwersalnego, jako że są gotowi walczyć tylko wtedy,
gdy mają w rozporządzeniu przemoc wobec słabszych, i
nigdy inaczej.
3. Że nie
samym chlebem żyje człowiek. Zdanie to cytuje Chrystus z
Deuteronomium, z tekstu, któremu tylekroć zaprzecza. Ale
też nadaje mu sens rozszerzony. Mamy jak lilie i ptaki
polne nie troszczyć się o życie, o jadło i pokarm.
Byłżeby to również produkt pobożnej naiwności? Nie. W
całej kulturze europejskiej trwa bezustanny,
wielowiekowy trud o uznanie dla wartości, które się nie
dają sprowadzić do potrzeb fizycznego, życiowego
zaspokojenia, o zgodę na to, że są takie wartości, że są
prawdziwe i że są niezależne od innych. Zgoda taka wydać
się musi trywialna, nie olśniewa nowością - ale też
wszystko, co Jezus głosił, jeśli ostało się potem w
kulturze, jest po wiekach banałem, lecz dzięki niemu
właśnie banałem się stało.
Że człowiek nie tylko odżywia się i
odziewa - cóż bardziej banalnego? Okazywało się jednak
nieraz, że długo trzeba walczyć o uznanie tego banału,
przekonując na przykład, że ludzka twórczość duchowa nie
może być oceniana wedle wątpliwych pożytków, jakie by
miała przynosić wytwórczości materialnej. Zachowajmy
przeto nieco wdzięczności dla tego, który przypomniał
nam, że nie samym chlebem żyjemy, również wiedząc o tym,
że zalecenia, byśmy żyli jak lilie i ptaki, nie da się
dosłownie przyjąć.
4. Zniesienie
idei ludu wybranego. Jezus otworzył Boga dla wszystkich.
Albo po prostu dopełnił otwarcia, które przed nim
podjęli żydowscy prorocy. Jego Bóg nie każe swemu
ludowi, by się nie żenił z córkami niewiernych albo
tępił inne narody; powiada, że wszyscy sprawiedliwi są
jego ludem, obiecuje, że wielu przyjdzie od wschodu i od
zachodu, od północy i od południa, by zasiąść w
królestwie Bożym razem z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem.
Bóg, do którego Jezus się zwraca, ukochał świat i tak go
ukochał, wedle słów Jana apostoła, że dał mu syna
własnego ku zbawieniu. Nie masz u niego Greczyna ani
Żyda.
Odwołujemy się znowu do banalności, o
których wstyd prawie mówić, a które wszakże weszły do
kultury europejskiej jako wielka sprawa, jako problem
nieodwołalny, skoro się raz pojawił, jako wartość
ociekająca krwią wielu walczących o jej uznanie. Że nie
ma narodów wybranych, przez Boga lub historię ponad inne
ulubionych i uprawnionych do tego, by w imię
jakiejkolwiek racji narzucać innym swoje zwierzchnictwo
– nic bardziej skromnego w świecie refleksji
teoretycznej i nic bardziej prowokującego dramatyczne
starcia, jeśli na serio jest potraktowane. Że
fundamentalne wartości ludzkie są własnością wszystkich
i że ludzkość tworzy jeden lud – idea taka stała się
dzięki nauce Jezusa niezbywalną częścią naszego świata
duchowego.
5. Organiczna
nędza doczesności. Nie jest ważne w tym punkcie, do
jakiego stopnia ów obraz świata ludzkiego nieuleczalnie
ułomnego jest „dobry”: ważne jest, że stał się
nieodmiennym fragmentem duchowego rozwoju Europy,
tematem powracającym nieustannie w refleksji
filozoficznej najróżnorodniejszej – bynajmniej nie
chrześcijańskiej tylko lub wprost przez chrześcijaństwo
inspirowanej. Jezus tłumaczył ludziom, że są nędzarzami
i że zatajają przed sobą własną nędzę; Pascal, gdy
przyswoił sobie tę wiarę, uczynił z niej ośrodek życia
duchowego.
Rację ma każdy, kto powie, że myśl ta
nieraz służyła do tego, aby obezwładnić ludzi w
pragnieniu poprawy doczesnego bytu, że usprawiedliwiała
ducha rezygnacji wobec losu, że wymuszała zgodę na
zastane warunki, że sięgano do niej, by gasić doktryną
protesty zbiorowości uciskanych i upośledzonych
przeciwko eksploatacji, że nadawano jej sens, który
cnotą czynił niewiarę w jakąkolwiek realną naprawę
świata. Prawdą jest także, że zdobił się nią nieraz chór
sytych i zaspokojonych, którzy tłumaczyli głodnym i
upośledzonym, że dobra ziemskie są mało warte, a losem
doczesnym nie należy się trapić. Przestała nas prawie
wzruszać obrzydliwość tych interpretacji, tak się od
nich roi w dziejach chrześcijaństwa.
Istnieje, na przekór wszystkiemu, inny
sposób rozumienia owej myśli, który nie ciągnie za sobą
nieuchronnie owej sankcji dla ludzi zaspokojonych w
przywileju; nikczemność tej sankcji ujawniono dawno i
jak widzimy, powoli rezygnuje z niej chrześcijaństwo.
W owym przekonaniu o organicznej
ułomności egzystencji ludzkiej pozostaje coś, co może
być i bywa naprawdę tematem refleksji filozoficznej
całkiem niezależnie od tamtego użytku; coś, co dla
filozofów było zawsze ważne jako przedmiot i może być,
co więcej, rozważane, bez względu na wiarę lub niewiarę
w żywot przyszły, a także nie skłania zgoła do takiej
oto konkluzji, że w obliczu strukturalnego inwalidztwa
naszego bytu wszelki trud naprawy tego, co daje się
naprawić, jest daremny i bezpłodny.
Można bowiem usilnie się starać i można
walczyć o to bez końca, by zmieniać w warunkach
ludzkiego istnienia wszystko, co zmienić można, a przy
tym wiedzieć, że absolut jest nieosiągalny, że pewna
organiczna ułomność ludzkiego istnienia nie podlega
naprawie, że obecne jest w nas niedołęstwo fundamentalne
związane z samą skończonością ludzką. Ten temat nie
przestanie filozofów zajmować.
(...)
1965
Tekst za: Leszek Kołakowski, „Nasza
wesoła apokalipsa. Wybór najważniejszych esejów”, wybór
i układ Zbigniew Mentzel, Znak, Kraków 2010. Pierwodruk:
„Argumenty” nr 51-52/1965.
NIE PRODUKUJMY ZNIEWOLONYCH
UMYSŁÓW
Maria Hawranek, Szymon Opryszek: To pan gotuje
dzieciom ten los. A dokładniej - pańscy
wychowankowie.
Prof.
Bogusław Śliwerski: 30 proc. z nich to ludzie
z pasją, którzy chcą rozwijać siebie, metody
nauczania, zmieniać szkołę. Rozumieją, że
nauczycielstwo to forma władzy nad duszą, psychiką
dziecka, jego wrażliwością. Dostają od nas wiedzę na
poziomie krajów zachodnich. Ale nie mogą jej
wykorzystać. Jeśli trafią do szkoły publicznej - a
jest ich 98 proc. - to koniec.
Ostatnio moja była studentka, nauczycielka z
Pabianic, przyjechała na dyżur i płacze: "Czemu mi
profesor pokazał, że można inaczej, aktywniej i
ciekawiej?". Miała hospitację dyrekcji, zrobiła grę
geograficzną, wyszła świetna lekcja. A dyrektorka ją
wzywa na dywanik i w krzyk: "Jakieś zabawy, gry,
dzieci chodzą po klasie - to był chaos!".
Nauczyciel jest zniewalany przez dyrektora, dyrektor
przez kuratora, kurator przez ministra. Ten system
traumatyzacji przenosi się na dzieci.
Zawsze się przenosił. Dzieci i ryby głosu nie mają.
- Mam na myśli nie tyle posłuszeństwo i nakazowość,
ile niewrażliwość na różnice rozwojowe i wynikające
z niej uśrednienie procesu kształcenia. Polska
dydaktyka działa jak przedpotopowy radar: wysyła ten
sam sygnał - informacje i nakazy - do wszystkich i
od wszystkich odbiera sygnał zwrotny. Dzieci na
różnym stopniu dojrzałości lądują w tej samej grupie
wiekowej. Sześć czy osiem lat - dla systemu to
jedno.
Gdy powstawał skauting, jego założyciel Robert
Baden-Powell sformułował zasadę, że nikt lepiej nie
wspomaga uczenia się niż rówieśnik. Nauczyciele to
wiedzą, ale nie mogą tego stosować. Tylko uparty
rodzic wystara się o przeniesienie zdolnego dziecka
do klasy wyżej. Nauczyciel nie chce oddać takiego
ucznia, bo ma kim się pochwalić.
Może po prostu klasa ma limit, a gdy się go
przekroczy, to trzeba zatrudnić drugiego
nauczyciela?
- Zdarza się, że nie ma miejsca w klasie, ale bardzo
rzadko.
Wybitny pedagog profesor Czesław Kupisiewicz już
dziesiątki lat temu robił badania niepowodzeń
szkolnych i zdiagnozował syndrom nieadekwatnych
osiągnięć szkolnych. Czyli sytuację, kiedy
utalentowani uczniowie są przetrzymywani w klasach
niedopasowanych do ich rozwoju. A psycholog Józef
Kozielecki powtarza, że system szkolny zalewają fale
NiL - nudy i lęku. Nudy tych ponadprzeciętnie
uzdolnionych i lęku tych, którzy mają jakieś
deficyty.
Czyli znowu zły system.
- Ciągle jesteśmy krajem, w którym cieszymy się z
wykazywania, że ktoś jest gorszy. I dlatego w szkole
nie koncentrujemy się na tym, jak odkryć pokłady
złota w osobowości dziecka, tylko udowadniamy, czego
nie umie. Jak w jeździe figurowej na lodzie: są
eksperci, wytyczają górną granicę, a potem
koncentrują się na błędach i odliczają punkty.
W Polsce zabraniamy uczyć się dzieciom na błędach. W
innych kulturach to na nauczyciela spada
odpowiedzialność za błędy uczniów. To on ma zrobić
wszystko, by podopieczny ich nie popełniał i nie bał
się do nich przyznać. Ale też wszędzie, poza krajami
postsocjalistycznymi, nauczyciele mają większą
autonomię niż w Polsce.
Ciekawym przypadkiem są Czechy, które nie poddały
się strukturalnym zmianom dostosowującym do wymogów
Unii, czyli sześć klas podstawówki, a potem I
stopień szkoły średniej lub zawodowej.
Jest pan przeciw gimnazjom?
- Broń Boże! Ale dlaczego każdy musi do nich iść? To
swego rodzaju trik polityczny. W 2002 roku w PISA,
międzynarodowych testach 15-latków, wypadliśmy
słabo, bo przeprowadzono je w liceach, w szkołach
zawodowych i w technikach. W 2005 roku zawodówki
były już kolejnym szczeblem po gimnazjum, więc PISA
przeprowadzono tylko w gimnazjach i nagle
odnotowaliśmy wspaniały skok edukacyjny.
Podobnie jak Francuzi czy Niemcy powinniśmy mieć
alternatywę dla szkoły średniej I stopnia - dla
uczniów zorientowanych na kształcenie zawodowe,
rzemieślnicze. Od razu rozwiązałby się problem z
przemocą w gimnazjach - uczniowie, którzy
intelektualnie nie dają sobie rady z programem, nie
musieliby się frustrować i tej frustracji
wyładowywać.
A co z Czechami?
- Roztropnie zachowali dziewięcioletnią szkołę
podstawową. Po piątej klasie, jeśli dziecko jest
uzdolnione, nauczyciel z rodzicem i dzieckiem
ustalają, czy idzie do gimnazjum. To tzw. gimnazjum
wieloletnie. Można do niego iść również po klasie
szóstej, siódmej, nawet dziewiątej. To szacunek dla
różnic w indywidualnym rozwoju. Dziecko dostaje
program dostosowany do swojego poziomu i pokonuje
próg, kiedy jest gotowe. W gimnazjum wszystko się
wyrównuje - docierają do niego najlepsi, ale swoim
tempem. Pozostali idą do szkół technicznych i
zawodowych.
W jakim wieku dzieci powinny iść do szkoły?
- Procesów psychorozwojowych dziecka, jego natury,
nie zmieni żadna ustawa ani widzimisię polityków.
Wiek dojrzałości szkolnej większość dzieci na całym
świecie osiąga w siódmym roku życia. Można skierować
cztero-, pięcio- czy sześciolatki do szkół, jak we
Włoszech czy w Anglii, ale i tak w tych placówkach
organizuje im się edukację przedszkolną, uczenie się
poprzez zabawę. Finowie - tacy świetni w
międzynarodowych badaniach PISA - kształcą w
szkołach od siódmego roku życia. To problem tylko i
wyłącznie organizacji procesu kształcenia.
Byliśmy w Czechach, a jak jest u sąsiadów na
zachodzie?
- W Niemczech i Austrii jedna klasa ma dwa
pomieszczenia. Jedno do pracy w skupieniu, na
fizyce, matematyce czy geometrii, drugie do zajęć
związanych z wyobraźnią czy ekspresją. U nas
wszystko odbywa się w jednej sali, a dzieci siedzą
jak w autobusie, jedno za drugim, frontem do
tablicy.
I dźwigają sterty podręczników, ciągle coś notują,
wypełniają mnożące się karty zadań, codziennie muszą
ten nawał papierów ogarniać - czy już wszystko, czy
jakaś praca domowa nie umknęła. A w Holandii
uczniowie mają tablety, w nich notują, na dodatkowe
zajęcia zapisują się przez sieć.
Nasze dzieci są online, a polska szkoła wciąż jest
offline. Ograniczona przez gorset
partyjno-centralistyczny.
Proszę wybaczyć, ale to brzmi okropnie. Zarazem
akademicko i aktywistycznie.
- To jeszcze dorzucę, że szkoła jest przedłużonym
ramieniem władzy: ideologicznym, politycznym i
światopoglądowym. Polem do uprawiania socjotechniki.
A to przekłada się na codzienność każdego dziecka i
nauczyciela. Zależnie od partii zmienia się listy
lektur, chodzi się na takie a nie inne filmy,
organizuje określone wycieczki. Dzieci są
skoszarowane i chowane od strychulca, więc rodzice
stają się zakładnikami władzy.
Ta mentalność udziela się nauczycielom - proszę
spojrzeć na białe linie dla rodziców, żeby nie
przekraczali progu szkoły, na pokoje nauczycielskie
z klamką tylko od wewnątrz.
Może to i lepiej, jak taki rodzic - często
nadopiekuńczy, roszczeniowy albo naładowany
ekstremalnymi poglądami - nie wtrąca się do
edukacji.
- Zależy dla kogo. Dla władzy autorytarnej - owszem.
Ale jeśli na serio chcemy tworzyć społeczeństwo
obywatelskie oparte na wiedzy, mieć innowacyjną
gospodarkę, to nie możemy produkować zniewolonych
umysłów.
A tylko 30 proc. nauczycieli chciałoby te umysły
uwalniać. Kim są pozostali?
- Z międzynarodowych badań ONZ dotyczących zawodów
sfery publicznej wynika, że najbardziej uległościowy
jest nauczycielski. Więc ogólnie można powiedzieć,
że w większości trafiają do zawodu osoby, które były
posłusznymi dziećmi. Nie chcę wyjść na szowinistę,
ale również dlatego mamy wysoki wskaźnik feminizacji
tej profesji.
U nas mniej więcej 40 proc. to rzemieślnicy -
przykładni, ale niezbyt twórczy. Pozostali to tacy,
którzy leczą kompleksy, bo mają władzę.
Ale przed chwilą powiedział pan, że na uczelni im
wszystkim, nie tylko tej zaangażowanej jednej
trzeciej, przekazujecie nowoczesne podejście do
kształcenia.
- W Polsce wcale nie jest tak źle z kształceniem
nauczycieli. Nasze uczelnie wypuszczają ludzi z
wyobraźnią, myślących, wyposażonych w dobre
narzędzia. I ci rzemieślnicy też mogliby się
spełniać w pracy. Ale tylko nieliczni trafiają do
szkół, gdzie mogą się realizować. Większość - do
miniwięzień.
I teraz albo się przystosowują, idą do pracy
zobojętniali jak urzędnik, bo przecież za coś trzeba
żyć, albo popadają we frustrację. Czują, że mogliby
więcej, że kostnieją, widzą, jak marnuje się
możliwości dzieci, ale jednocześnie ciągle myślą,
jak związać koniec z końcem. To przecież
inteligencja, a czasem nie stać ich na książkę czy
kino. 30 proc. nauczycieli nie chroni Karta
nauczyciela, bo na przykład pracują na zlecenie w
tzw. placówkach niepublicznych wykonujących zadania
szkół publicznych i można ich zwolnić bez
uzasadnienia. Jak się mają rozwijać i inwestować w
siebie, jak eksperymentować, skoro w każdej chwili
mogą się nie spodobać?
Dziś zawód nauczyciela jest duchowo schizoidalny, a
w codziennej praktyce - wyczerpujący.
Dużo jest tych frustratów?
- Badania socjologiczne, psychologiczne i
pedagogiczne na temat zaangażowania i obciążeń
nauczycieli - prowadzone w różnym czasie - wykazały,
że 30 proc. z nich zagraża uczniom i sobie samym.
Mają najwyższy wskaźnik wypalenia zawodowego, są
znerwicowani, niekiedy to nawet sadyści. Takie osoby
powinny mieć zakaz wstępu do szkoły.
Czy rodzic może to w ogóle jakoś kontrolować?
- W bardziej rozwiniętych demokracjach
decentralizacja oświaty ułatwia lokalną kontrolę. W
Szwajcarii na początku roku szkolnego lokalna prasa
publikuje rozmowy z nauczycielami. Coś
rewelacyjnego! Nauczyciel zachęca: przyjdźcie do
mnie, jestem transparentny, wiarygodny, a obywatel
dowiaduje się, kto będzie uczył jego dziecko.
My też mamy prawne możliwości pozbawienia aparatu
centralistycznego władzy nad szkołą. Ustawa
dopuszcza powołanie rady szkoły - czyli organu
kontrolnego i opiniodawczego ponad dyrektorem.
Zrobiłem badania: tylko 2 proc. szkół w Polsce ma
taką radę. Czyli nie chcemy korzystać z demokracji.
No ale w takiej radzie zwykli rodzice szybko
potulnieją w zderzeniu z dyrektorem, który w
mniejszych miejscowościach jest drugi po Bogu.
- Rada szkoły to nie rada rodziców. Z wniosków rady
rodziców dyrektor może sobie nic nie robić, uchwały
rady szkoły są obowiązujące, mają moc
administracyjną - więc dyrektor jest z ich
realizacji rozliczany. Taka rada ma duże możliwości,
może oceniać dyrektora, wnioskować o ocenę
nauczycieli, opiniować innowacje. Nie może do niej
należeć żaden członek kierownictwa placówki, jedynie
nauczyciele, rodzice, a w szkołach ponadpodstawowych
- uczniowie. Co notabene uważam za skandal:
reformując szkolnictwo, prof. Handke usunął dzieci z
rad w podstawówkach, chociaż były w pierwotnym
projekcie.
Autonomia i uspołecznienie szkół. Wolność i kontrola
społeczna. Tego nam trzeba. I tego szukamy, na razie
poza szkołą publiczną. Już 2 tys. osób kształci
dzieci w systemie edukacji domowej, powstają tzw.
szkoły wolne.
Na przykład modne ostatnio szkoły demokratyczne, bez
siatki zajęć, w których nauczyciel nie wykłada,
tylko pomaga.
- To powrót do starogreckiego rozumienia szkoły jako
przestrzeni, w której przeżywamy radość z nauki i
doświadczania. Ale taki model jest trudny dla ucznia
i rodzica, bo gdy nie ma przymusu uczęszczania do
szkoły i można uczyć się, kiedy się chce, to wymaga
nieustannego trudu mierzenia się z wolnością.
To szkoły absolutnie niszowe na całym świecie i jako
wysepki prawnego i kulturowego oporu zawsze takie
będą. Ale w Polsce jest im jeszcze trudniej.
Dlaczego?
- U nas rodzice nie wierzą szkole i nauczycielom. Są
niecierpliwi. Sami byli kształceni w sposób
dyrektywny. Czego się nauczyłeś? - pytają
codziennie. A dziecko ze szkoły niepublicznej o tym
nie powie, bo uczy się nieświadomie, w trakcie
zabawy. Nie potrafi opisać tego procesu, bo nie wie,
że się odbywa.
Na początku lat 90. pedagog prof. Ryszard
Łukaszewicz założył Wrocławską Szkołę Przyszłości.
Powiedział: nie interesuje nas program, doprowadzimy
dzieci do dojrzałości, kulturowego statusu, ale nie
idąc ścieżką nakreśloną przez państwo. Po półtora
roku rodzice zaczęli zabierać dzieci, bo szkoła nie
wystawiała świadectw.
Kto zakłada takie nietypowe szkoły?
- Najczęściej eksperymenty rodzą się w środowisku
nauczycielskim. Rodzice chcą coś stworzyć dla swoich
dzieci. Jak student, który opracował system
komunikacji z osobą z porażeniem mózgowym, bo miał
taką osobę w rodzinie. Potrzeba jest matką
wynalazku. Sam w latach 90. tworzyłem klasy
autorskie w szkołach państwowych dla klas jeden -
trzy, z żoną wprowadziliśmy edukację wolnościową. W
całym kraju było 90 takich klas, a ponad 10 tys.
nauczycielskich programów autorskich!
Pan z pierwszą żoną, Wiesławą Śliwerską, też
eksperymentowaliście. W waszych klasach autorskich
jeden - trzy dzieci miały tablicę na wysokości
swoich oczu, siedziały w kręgu, mogły sobie zaparzyć
herbatę. I nie było ocen.
- Tak, uczniowie dostawali automatyczną promocję do
trzeciej klasy. I umówiłem się z wizytatorami, by
nie wchodzili do klas. Chodzi o to, że dzieci nie
mają zbierać stopni jak znaczków w albumie, tylko
umiejętności. Chcieliśmy, żeby pokazywali, z czym
sobie nie radzą. Na przykład językoznawca Bronisław
Rocławski uznał, że kiedy uczeń na dyktandzie ma
dylemat, czy porzeczka jest przez "rz" czy "ż", to
zostawia kreseczkę. I nie ma pola do manipulacji,
pisania "rż" i tłumaczenia, że się nie wykreśliło,
tylko wyraźny sygnał, że uczeń nie wie.
Po pięciu semestrach takiej edukacji dzieciaki
wchodziły w system oceniania jak po maśle. Pewne
siebie, z wysokim poczuciem własnej wartości, które
w tradycyjnej szkole często jest podkopywane już w
pierwszej klasie.
Do klasy mogli też wchodzić krewni i znajomi.
- Babcia mogła przyjść do klasy, ale nie pogłaskać
wnuczka, tylko na przykład przynieść wszystkim
jabłka. Nie chcieliśmy, żeby klasa była jak klatka w
zoo. Ale zawsze pytaliśmy uczniów, czy możemy kogoś
wpuścić. Chodziło o podmiotowość. By czuli, że są
ważni i mogą podejmować decyzje.
A dzisiaj można prowadzić takie klasy?
- W rozporządzeniu ministerialnym jest taka
wolnościowa ścieżka, ale wymaga energii i
determinacji. Chcę uczyć matematyki w systemie
edukacji zróżnicowanej, która polega na pracy z
uczniami w różnym wieku, by mogli rozwijać swoją
wyobraźnię i kulturę myślenia zgodnie z poziomem
własnych kompetencji, to przygotowuję projekt,
przedstawiam do końca marca radzie pedagogicznej i
wtedy z nowym rokiem mogę go realizować.
To innowacja, bo jest jeszcze eksperyment: ten
wymaga wprowadzenia zupełnie nowych metod, form czy
środków kształcenia, których efektywność sprawdza
się metodami badań naukowych. W wyniku eksperymentu
mamy możliwość porównania, czy niestandardowe
podejście jest lepsze, korzystniejsze od
obowiązującego modelu. Jeśli chcę robić eksperyment,
muszę zgłosić go do ministerstwa i mieć opiekę
uniwersytetu.
I tu pojawia się zastrzeżenie: ani innowacja, ani
eksperyment nie mogą kosztować. Muszą się mieścić w
ramach środków budżetowych.
A przecież eksperymentalne podejście było wpisane w
samą ideę zmiany ustroju. Jednym z postulatów
"Solidarności" z 1981 roku, potem doskonalonym w
podziemiu, była szkoła kreatywna i autonomiczna.
Miały być dwa fundamenty edukacji: decentralizacja
władzy oraz laboratoryjne doświadczanie demokracji w
szkole, tak żeby dla rodziców i dzieci, obywateli i
przyszłych obywateli, nie była pustym hasłem. Prof.
Henryk Samsonowicz, minister edukacji w rządzie
Mazowieckiego, już w 1989 roku skierował do rodziców
i nauczycieli list: "Bierzcie szkoły w swoje ręce,
to wy jesteście odpowiedzialni!".
I co dalej?
- Wojna na górze w "Solidarności" i przejęcie rządów
przez lewicę zakonserwowały model centralistyczny. W
1993 r. wraz z lewicą u władzy rozpoczął się proces
blokowania demokratyzowania, w tym decentralizowania
szkolnictwa, a wraz z nim także zniechęcanie
nauczycieli do oddolnych innowacji i reform. Odtąd
miało być wszędzie równo. A potem już wszystkie
kolejne partie traktowały szkolnictwo jako własność
partyjną. Chociaż wygląda na to, że nauczyciele mają
już dość.
Tacy pozbawieni pasji, sfrustrowani nauczyciele
przyłapują dzieci na błędach. Kto przyłapuje
nauczycieli?
- Dyrektor szkoły raz do roku podczas hospitacji. I
jeszcze opiekun awansowany, czyli jeden ze starszych
nauczycieli, który ma za zadanie opiniować,
doradzać. I kuratorium, które kieruje wizytatora. To
stresujące, bo nikt nie lubi, gdy patrzy się mu na
ręce.
Nie zawsze z tego patrzenia coś wynika. Znamy
przypadek, gdy nauczycielka, pierwszy rok w
zawodzie, zadawała sześciolatkom po trzy strony
jednej literki. Dzieci i rodzice byli w rozpaczy.
Wizytował dyrektor, wizytator, opiekun - i wszystko
grało. Lekcja przebiega prawidłowo, materiał jest
przerabiany.
- Przyjęło się obyczajowo, że dyrektorzy uprzedzają,
kiedy będą hospitować. W efekcie te lekcje są
pokazem tresury, cyrkiem: nagle nauczyciel muzyki
przynosi instrumenty, choć zawsze były tylko wykłady
o kompozytorach. To nie tylko patologia, ale też
sposób na utratę autorytetu, bo przecież uczniowie
świetnie wszystko rozumieją.
Dlatego oprócz rady szkoły potrzebujemy jeszcze
samorządu zawodowego. Wtedy społeczność
nauczycielska byłaby prawdziwą przeciwwagą dla
polityków i sama zarządzałaby jakością profesji: kto
ma prawo wejść do zawodu, jak rozliczać
patologicznych przedstawicieli, w jaki sposób
doskonalić nauczycieli.
U lekarzy czy adwokatów samorząd tylko cementuje
korporacyjną solidarność.
- I właśnie po to powinna być rada szkoły oraz
społeczność rodzicielska. Poza tym lekarzy czy
prawników obowiązują warunki wejścia do zawodu:
lekarz, zanim stanie się specjalistą, odbywa
praktyki i zdaje egzamin, prawnik musi odsłużyć
aplikację. W Niemczech czy Hiszpanii po rocznym
okresie próbnym nauczyciel zdaje egzamin państwowy,
w Szwajcarii musi mieć średnią 4,5 z ośmiu
przedmiotów. U nas wystarczy mieć 30 proc. punktów
na maturze i przebrnąć przez kolejne sesje na
studiach.
Z samorządem jest jeszcze ten kłopot, że uderzyłby w
związki zawodowe. A w Polsce związki oznaczają nie
tylko pieniądze - ponad 12 tys. związkowców (to dane
z 2011 roku, związki je ukrywają, tak naprawdę jest
ich o wiele więcej) bierze pensję na etacie, lecz
nie uczy, bo są oddelegowani do pracy związkowej -
ale też wpływy. Związkowcy nie tylko walczą o
warunki pracy, ale wtrącają się w sprawy pedagogiki,
ustroju szkolnego, dydaktyki. Często są ważniejsi
niż eksperci. Na przykład minister Zalewska
skreśliła ekspertów z zespołu konsultującego
rozporządzenia i ustawy z zakresu edukacji, ale
zostawiła związkowców.
Nie pensje, nie stabilizacja, nie samorealizacja -
to jaką nauczyciele mają dziś motywację do
samokształcenia?
- Poprzez awans. Stażysta może zostać nauczycielem
mianowanym, potem dyplomowanym, ale jednocześnie na
pierwszym szczeblu może zatrzymać się tylko trzy
lata. Ale bywa, że dyrektor nie zwalnia stażysty,
który się nie rozwija, bo stażyści i nauczyciele
kontraktowi są najtańsi. Poza tym w ostatniej
dekadzie nastąpiło przegrzanie, jeśli chodzi o
doskonalenie zawodowe. Ponad połowa nauczycieli
osiągnęła status dyplomowanych. To ostatni stopień,
więc wyżej może się już nie chcieć.
Najlepsza motywacja w każdym zawodzie to finansowa.
Gdyby rząd inwestował w nauczycieli, można byłoby
więcej od nich wymagać.
Od nauczycieli bez pasji?
- Ale zadowolonych i zmotywowanych. Nauczyciele w
Niemczech, Austrii czy Szwajcarii mają
Bildungsurlaub, płatny urlop kształceniowy na własny
rozwój. Co roku dwa tygodnie, po 15 latach - sześć.
Mam problem z trudnym uczniem, to spotykam się z
psychologami. Mam problem z kontrolowaniem emocji,
to idę na kurs technik relaksacyjnych albo jogi.
Takich szkoleń finansowanych przez ministerstwo
kultury - bo, uwaga, Niemcy wychodzą z założenia, że
edukacja to włączanie w świat znaczeń i symboliki,
więc nie mają resortu edukacji - jest ileś do
wyboru.
Wybór - to słowo klucz. U nas oczywiście też
istnieje doskonalenie zawodowe, ale w praktyce
tematykę wyznacza ministerstwo. Na każdy rok są
przewidziane priorytety: bezpieczeństwo, ocenianie,
dyscyplina. Ich realizacja jest jednym z czynników
branych pod uwagę przy ewaluacji szkoły, więc zwykle
kursy organizuje się pod te priorytety. Zwykle są
nudne i beznadziejne.
No ale są jeszcze najróżniejsze warsztaty i
najróżniejsze szkolenia z twórczego uczenia
prowadzone przez rozmaite organizacje pozarządowe.
Może nie na wsi, ale praktycznie w każdym mieście.
- Z kursów nowych metod kształcenia korzystają
głównie nauczyciele przedszkolni i licealni
zajmujący się przedmiotami ścisłymi i informatyką.
Pierwsi, bo mają największą autonomię i wiedzą, że
będą mogli te zmiany rzeczywiście wprowadzić.
Drudzy, bo nowe technologie i narzędzia naprawdę
przydają im się w pracy.
Nie mówię, że doskonalenie zawodowe leży. Ot, choćby
wielu nauczycieli kończy studia dzięki
dofinansowaniu samorządu. Kłopot polega na tym, że
robią to w oderwaniu od środowiska. Niewiele szkół
prowadzi wewnątrzszkolne doskonalenie nauczycieli,
czyli diagnozowanie i rozwiązywanie problemów - na
przykład konfliktów z rodzicami czy
niesprawiedliwego oceniania - w grupie koleżeńskiej.
Taki model pozwala szerzej wykorzystać kompetencje
nauczyciela po takim czy innym kursie i stwarza
poczucie wspólnoty.
A czy tę wspólnotę zbuduje scentralizowana, ściśle
kontrolowana, skupiona na formacji ideologicznej i
patriotycznej, a nie na ciekawości świata szkoła?
- Absolutnie nie! Najwyższy czas dokończyć rewolucję
solidarnościową i uczynić edukację sprawą wspólną,
ogólnonarodową, kulturową, a nie politycznie targaną
przez partie władzy.
*Prof. Bogusław Śliwerski - ur. w 1954 r.,
pedagog, przewodniczący Komitetu Nauk Pedagogicznych
PAN, założyciel i kierownik Katedry Teorii
Wychowania Uniwersytetu Łódzkiego, wykłada na
Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii
Grzegorzewskiej. Prowadzi popularnego bloga Sliwerski-pedagog.blogspot.com .
Tegoroczny laureat Nagrody Naukowej Prezesa Rady
Ministrów za trzy monografie z dziedziny
makropolityki oświatowej.
Gazeta Wyborcza
---------------------------------------------------
M. Król NIE UCZCIE NAS PRAWA, UCZCIE NAS KOCHAĆ
Wołanie o artystę polityki
Nie zawsze jest dobrze. Nie zawsze w
danym kraju są ludzie, którzy potrafią działać
skutecznie i dla umiarkowanego chociażby dobra ogółu.
Nie zawsze po prostu zdarzają się ludzie wybitni. Dla
wyjaśnienia: Jarosław Kaczyński nie jest wybitny, jest
tylko cwany.
Oto Niemcy (czy Prusy) od czasów
rozgromienia przez Napoleona do rządów Bismarcka, a
zatem przez sześćdziesiąt lat, są w stanie
nieustannego rozkładu, politycznej beznadziejności i w
Europie nikt nie wie, że jest taki kraj, bo przecież
nie jedno państwo. Dzięki temu i mimo to powstają
wielkie dzieła Goethego i Schillera, Fichtego i Hegla.
Ale w polityce bałagan i zdumiewający brak
kompetencji. Fenomen Bismarcka to fenomen człowieka,
który przywraca poczucie godności, a przede wszystkim
rozumie, czym jest polityka – jest sztuką. Sztuką
czekania i działania, gdy przyjdzie stosowny moment.
Podobnie jest w przypadku Francji, od
afery Dreyfusa po de Gaulle’a. Bardzo wątpliwy
przywódca, jakim jest fatalny dla przyszłości
Clemenceau, i nikogo więcej. A jak się ktokolwiek
pojawia, to natychmiast zamiast polityką zaczyna się
zajmować kochankami. Nic więc dziwnego, że zachowanie
większości polityków i niemal wszystkich obywateli
Francji na progu II wojny światowej jest paskudne, a
ideę patriotyzmu przejmuje Pétain. Fenomen de Gaulle’a
to fenomen człowieka wierzącego, o poglądach głęboko
konserwatywnych, nielubiącego demokracji, który wielbi
Francję i wydobywa ją z bagna. Wierzy w republikę.
Wierzy w Europę francuską. W tym czasie, znowu mniej
więcej sześćdziesiąt lat temu, we Francji są wielcy
pisarze, wielcy filozofowie i wielcy malarze.
Sens polityce trzeba narzucać – albo
trzeba uwierzyć w demokrację do końca, do bólu. Umiar
tu na nic. Roztropność nie wystarczy. Masom trzeba
albo naprawdę przewodzić, albo je wciągnąć do
współpracy, czyli do prawdziwej demokracji, czego nikt
jeszcze nigdzie w świecie zachodnim nie uczynił.
Farbowani europejczycy
Mało kto pamięta, że w Polsce zawsze
silne było poczucie antyeuropejskości. Ostatnie
dwadzieścia kilka lat to okres wyjątkowy. Polacy
położeni na prowincji kontynentu zawsze czuli się
poniżeni i jak mali ludzie ratowali się pogardą dla
poniżających. Poza tym istniała tylko – jak pisał
Miłosz – cienka warstwa śmietanki, która nigdy
naprawdę nie narzucała tonu. Tak, za pieniądze
staliśmy się Europejczykami, ale to marna
europejskość.
Owszem, historia, i tylko ta XIX i XX
wieku, zna wielu anty--Europejczyków pragmatycznych i
ideowych jednocześnie, ważących racje, szukających
rozwiązań szerszych niż „Bóg, honor, ojczyzna”. Od
Stanisława Staszica, który po rozbiorach chciał
budować huty wspólnie z Rosją, przez Henryka
Rzewuskiego, który w carze postrzegał pomazańca
bożego, po Aleksandra Wielopolskiego czy po części
Dmowskiego.
Na ogół jednak byli to ludzie, którzy
nie lubili Europy, ale bali się Rosji, więc nie mogli
uprawiać sensownej polityki. Nie mogli nawet myśleć
sensownie. To, co nasze, polskie, katolickie, miało
być szczególne, a było przygnębiająco głupie. Łącznie
z hierarchią kościelną. Czy ktoś pamięta jednego
wybitnego polskiego biskupa w całym XIX wieku, poza
przypadkowym bohaterem, czyli Szczęsnym Felińskim?
Polska była z Watykanem, a Watykan nie znosił
zmieniającej się Europy. Teraz jest inaczej, ale
polscy biskupi w większości są za tym samym Watykanem
co wtedy.
Więc mówienie o tym, że Polska nagle
stała się europejska, bo łatwo pojechać do Niemiec i
zarobić lub taniej jest jeździć na nartach w Austrii
niż w Zakopanem – jest nonsensem. Polska nie stała się
europejska. Europejska stała się cienka śmietanka
biznesu. A wobec tego, jak kiedyś słusznie pisał
Zygmunt Krasiński, nienawidzimy Rosji – i nienawidzimy
sprzedajnej, nadmiernie rozpasanej Europy.
Krasiński miał jednak wizję odrodzenia
Polski mistyczną, ale też realistyczną. Spodziewał się
mianowicie cudu, czyli wspólnoty szlachty polskiej z
ludem polskim. Cud ten niestety do dzisiaj się nie
zdarzył, wyjąwszy lata 1980-81. Polacy są rozumni,
pracowici i trochę dzicy, jak to bywa na prowincji.
Ludwik Dorn słusznie zauważył, że PiS ma swoją
piosenkę: „Nie rzucim ziemi.”. Niezapomniany Jakub
Karpiński nazywał jej fragment „nie będzie Niemiec
pluł nam w twarz” polskim politycznym programem
minimum. A gdzie piosenka zwolenników Europy? „We
shall overcome” brzmi dzisiaj tragicznie, PiS zaś
wzorem dawnych polityków zaczyna dusery z Łukaszenką.
Cień Piłsudskiego
Czasem Kaczyński myśli, że jest
Piłsudskim. Bo równie wielkiego polityka Polska nie
miała od rozbiorów. Jednak Piłsudski umiał stworzyć
założycielski mit (pieczęć Rządu Narodowego z czasów
powstania styczniowego ze sławnego przemówienia w Sali
Malinowej Bristolu z 1923 roku). Znakomicie rozumiał
też politykę zagraniczną i wojskową, tylko nie
rozumiał, co to demokracja, i zrozumieć nie chciał,
posłów zaś wsadzał do więzień. Kaczyński z
Piłsudskiego pamięta tylko to ostatnie, a polska
opozycja – nic.
Piłsudski był do głębi europejski, a
jednocześnie znakomicie znał i cenił kulturę rosyjską.
Chciał współpracować z Rosjanami, tylko oni nie
chcieli. Chciał, co powtarzał za nim Jerzy Giedroyc,
stworzyć więzi z krajami naszego wschodu, ale się nie
udało. Nie udało się, bo Rosja oraz bo polski kołtun.
Proszę poczytać Piłsudskiego i zobaczyć, co myślał o
Polakach. Przypomnieć, jak zachowywali się biskupi,
kiedy postanowił sprowadzić do Polski prochy
uwielbianego Juliusza Słowackiego. Nie miał z kim
pracować i dobrze o tym wiedział. I nie był
Bismarckiem, który sam dał sobie radę – prawda, że
tylko przez trzydzieści lat – z Niemcami. Ale jego
zasada działania była też realistyczna: Polaków
uczynić aniołami. Kaczyński wolałby diabłami.
Opozycyjny znaczy pięknoduch
Z całym podziwem dla marszów KOD-u,
protestów opozycji okupującej w święta salę sejmową i
trwającej przy idei rządów prawa oraz demokracji
liberalnej, dostrzegam jej beznadziejną nieskuteczność
i całkowity brak pomysłu na przyszłość. Trzeba
protestować, ale trzeba też myśleć o tym, co będzie po
Kaczyńskim, za kilka czy kilkanaście lat. W skali
europejskich bałaganów to tylko moment.
Stało się jednak coś innego. Coś złego.
Z przeszłości uczyniono wzór. Kiedy wiadomo już, że
demokracja w postaci, jaką znaliśmy z czasów
minionych, liberalizm i królestwo wolności już się
kończą na całym Zachodzie, polska opozycja chce tego,
co było. A było nieźle, chociaż kto zadał sobie trud
myślenia, to mógł wiedzieć, że nie ma żadnej wspólnoty
narodowej, że nie ma mitu założycielskiego, że Donald
Tusk czy Bronisław Komorowski byli przeciwni mitom i
romantykom, że komuniści dwa razy wrócili do władzy,
że był bogoojczyźniany i nieporadny jako premier Jan
Olszewski, dwa lata PiS-u oraz Samoobrona w ogródku.
Polska klasa średnia narodziła się z
polskiego chłopstwa dręczonego przez stulecia. Jaka
wobec tego ma być? Rację ma Andrzej Leder, ale przede
wszystkim nie mają racji Kijowski, Petru, Schetyna et
consortes. Z tej mąki nie będzie chleba. Ze słusznej i
koniecznej walki o Trybunał Konstytucyjny nie będzie
nowej Polski.
Zimna głowa, gorące serce
Z czego zatem?
Kiedy się patrzy nieco z góry, widać,
że są tylko dwie drogi przed światem zachodnim. Jedna
to straszny bałagan przez czas jakiś, potem krwawa
rewolucja, potem nowe, ale zupełnie nie wiemy jakie.
Na razie ta droga wydaje się bardziej prawdopodobna. W
takim przypadku po politykach nie należy się niczego
spodziewać. Niech protestują, niech się kłócą, zawsze
to jakieś zajęcie. Albo może wrócimy do korzeni
demokracji, intelektualnych czy filozoficznych, a nie
historycznych, i uwierzymy, że można sobie poradzić ze
zjadaczami chleba, jeżeli da się im szansę.
Odbudowa idei europejskiej po
nieuniknionym okresie rozpadu, oby nie wojny, to
odbudowa idei wspólnoty. Tak mówią wszyscy. Jednak
wspólnota demokratyczno-liberalna – cokolwiek miałoby
to znaczyć – zaistnieć nie może. Jest tylko jedna
wspólnota, czyli wspólnota kultury, pamięci, religii,
symboli, mitów – czyli wspólnota konkretnych ludzi,
którzy porwani zapałem sami chcą sobą rządzić. Czyli
wspólnota demokratyczna. Prawo jest ważne, państwo
jest ważne, instytucje międzynarodowe są ważne. Ale
wszyscy ci, którzy uznali, że ważne wystarczy, że
ludzie, ja i inni, zrozumieją w końcu, że oni,
rozważni administratorzy, chcą tylko naszego dobra,
popadli w nieskuteczny paternalizm.
Demokracja nienawidzi paternalizmu. Nie
uczcie nas prawa, tylko uczcie nas kochać. Uczcie nas
tego, co gorące, a nie tego, co tylko rozsądne. Marzy
mi się Europa demokracji anarchistycznej, demokracji
pomocy wspólnej, demokracji powszechnego uczestnictwa.
W takiej Polsce, w takiej Europie można być aktywnym
naprawdę, ale kto chce, a nie musi. Tylko niech siedzi
cicho.
Jestem liberałem prywatnym, a nie
publicznym, Publicznie jestem demokratą i wszystkie
konieczne ograniczenia wolności indywidualnej, jakie
musi wprowadzić demokratyczna wspólnota, popieram bez
zastrzeżeń. Myli się bowiem nasza opozycja. Nie da się
mieć i liberalizmu, i demokracji. Można mieć rządy
tych, którzy chcą uczestniczyć we wspólnocie, o jakiej
była mowa. Trzeba jednak porzucić marudę. Trzeba
zwrócić się do obywateli jako do obywateli, a nie jako
do konsumentów prostych haseł. Trzeba potraktować
wielki kryzys naszych czasów jako przełom, a nie jako
krótkotrwałe zdarzenie, bo w końcu i Kaczyński
odejdzie. Ale co z tego?
*Marcin Król –
ur. w 1944 r., filozof, historyk idei, działacz
opozycji w PRL-u. Ostatnio wydał eseje „Europa w
obliczu końca”, „Byliśmy głupi” i „Pora na demokrację”
=================================================
OLGA WOŹNIAK: Byłeś dzisiaj w lesie?
ADAM WAJRAK: Staram się codziennie wyskoczyć
chociaż na dwie godziny. Idę sprawdzić, czy się
coś nie wydarzyło, może spotkam jakieś zwierzę.
Najfajniejsze zdjęcia zrobiłem przez przypadek.
Co może się dziać codziennie w lesie?
– No właśnie nigdy nie wiesz! To mnie
najbardziej rajcuje. Każdy dzień jest inny.
I sam tak chodzisz?
– Czasem z moją żoną Nurią. Ale najczęściej sam.
To ucieczka przed ludźmi?
– Coś ty! Ja uwielbiam ludzi. Lubię balangować.
W Puszczy masz chyba mało okazji.
– Teraz mało, ale jak się coś trafi, to jest
nieźle. Wiesz, do mnie nie trafia taki wybór
między samotnictwem a towarzystwem, wsią a
miastem. Wyznaję zasadę, że ma być fajnie i
nieważne gdzie.
Ale teraz sam siedzisz w domu.
– Odkąd Nuria została szefową grupy badającej
niedźwiedzie i zajęła się projektami naukowymi,
musiała się przenieść do Krakowa. I tak
mieszkamy na dwa domy.
Czy niedźwiedź i Polak mogą żyć w jednym domu?
Czujesz się samotny?
– Bardzo brakuje mi Nurii. Ale teraz dużo
jeżdżę, spotykam się z czytelnikami. Choć nie
lubię wyjeżdżać z Teremisek. Tu nie ma
samotności. Samotność to dla mnie taki stan
ducha – całkowita pustka – tak mi się wydaje,
choć nigdy tak się nie czułem. A tu, w Puszczy,
wszystko kipi, zmienia się, nic nie jest
wieczne, coś wciąż umiera i odżywa. Nawet jak
się coś wielkiego wywali, to zawsze coś na tym
miejscu wyrośnie. Zawsze jest nadzieja. Wszystko
jest takie obfite, że nie jesteś w stanie
odczuwać żadnej pustki.
Nie boisz się, że kiedyś zginiesz wśród tych
żubrów albo drzewo cię przywali?
– Moi przeciwnicy w sprawie Puszczy
Białowieskiej mieliby straszną radość, gdyby
spadło na mnie jakieś spróchniałe drzewo zabite
przez kornika. Jakoś trzeba umrzeć, ja
najbardziej bym chciał tak jak przyrodnik i
fotograf Włodzimierz Puchalski. Filmował
pingwiny i umarł na zawał serca. Robił rzeczy,
które lubił, bach i po nim.
Jesteś uzależniony od Puszczy.
– Mój kolega alkoholik mówi, że jestem, a on się
na tym zna. Trudno się nie uzależnić, skoro to
permanentna przygoda. Jakbym wskoczył do filmu
przyrodniczego. Ale nie zastępuję sobie ludzi
zwierzętami. Jestem najszczęśliwszy wśród
przedstawicieli swojego gatunku, zresztą
podobnie jak te zwierzaki.
Nigdy nie miałeś potrzeby trzymania ich w domu,
oglądania z bliska?
– Mieliśmy kiedyś małe centrum rehabilitacji
dzikich zwierząt, trochę szpital, trochę
sierociniec. Straszny zapierdziel, musisz się
nimi ciągle zajmować – a do tego to masa
tragedii. Te zwierzaki nie są szczęśliwe. Ale
ludzie znosili mi różne stworzenia, a ja je
przyjmowałem, jednak robiłem to bardziej dla
tych ludzi niż dla zwierzaków. Bo uważam, że
dzikie zwierzęta mają prawo do swojej śmierci.
Jeżeli to nie człowiek wywołał ich cierpienie,
nie powinien im pomagać. To naturalne, że umiera
mały wilk czy mały niedźwiedź, że bociany
wyrzucają słabe młode z gniazda. Miałem w życiu
wiele zwierząt, ale im dłużej je obserwowałem,
tym bardziej rozumiałem, że trzymanie ich w
niewoli to dla nich tragedia.
Czasem ludzi cieszą różne zachowania zwierząt,
bo ich nie rozumieją. Tak było na przykład z
naszą kruczycą, którą nazywaliśmy Kura.
Kura?
– Była oswojona przez ludzi, nie dało się jej
wypuścić. Gdakała jak kury sąsiadów albo
szczekała jak nasz pies Misio Perełka. Wszyscy
się zachwycali, że tak potrafi. Potem ktoś
przyniósł inną kruczycę znalezioną ze złamanym
skrzydłem i wybitym okiem. Wpuściliśmy ją do
klatki do Kury i ona nagle przestała gdakać.
Przeszła na kruczy język. Zrozumieliśmy wtedy,
że gdakała i szczekała, bo szukała kontaktu z
kimkolwiek, żeby pogadać. I jak ta jej samotność
dotarła do nas, to było to po prostu
przerażające.
Zwierzęta też umieją mówić: paszczą, zapachem,
kolorem
Nie hodujesz dzikich zwierząt, ale masz psa.
– Na „zwykłe” zwierzęta, jak psy i koty, byłem
zawsze uczulony i w zasadzie ich nie miałem.
Teraz mamy Lolka, który przybłąkał się do
warsztatu, gdzie robiliśmy przegląd samochodu.
Wyglądał jak półtora nieszczęścia. Długo go
oswajaliśmy, ale do dziś boi się wchodzić do
domu, śpi na werandzie. Nie chciałem mieć psa,
po tym jak odeszła od nas Antonia. Ona była
wyjątkowa. Pod koniec życia, kiedy chorowała,
nauczyłem się, że do lasu mogę iść najwyżej na
trzy godziny, bo muszę pomóc Antonii. Wynieść ją
na dwór. Nie mogłem się z nią rozstać.
Co było w niej takiego niezwykłego?
– Jest bohaterką mojej książki „Wilki”. Trafiła
do nas za sprawą Nurii, która przygarnęła
szczeniaczka ze złamaną nogą. Ten kundelek to
był najwspanialszy, najmądrzejszy pies na
świecie. Antonia pomagała Nurii w badaniach.
W jaki sposób?
– Nuria zajmowała się wtedy padliną. Szukała jej
w lesie, ale to nie było łatwe. Aż tu nagle się
okazało, że nasza suczka, wtedy
czteromiesięczna, już za pierwszym razem – bez
żadnego szkolenia – bach, bach, nos do góry, nos
do dołu i wskazała nogę jelenia. A potem Antonia
wychowała wydrę – Julka. Gdy on się u nas
pojawił, nasza suczka miała akurat ciążę urojoną
i uznała, że to jest jej szczeniak. Na początku
baliśmy się, że zaliże go na śmierć, ale później
wychowywanie szło jej naprawdę nieźle.
Mieliśmy wtedy jeszcze dwa psy, które Nuria
przywiozła z Hiszpanii. Misia Perełkę,
zwariowanego kundelka, i cocker spaniela Trapo,
kanapowca. Tylko kota jakoś nigdy nie mieliśmy
poza jednym, przechodnim.
Teremiski to twoje miejsce na ziemi?
– W Polsce tak. Drugie jest daleko stąd, na
północ od koła podbiegunowego. Gdzie indziej
cały czas zależysz od kogoś. Musisz jechać z
kimś samochodem, z przewodnikiem. A w Arktyce
jest wolność. Mogę wziąć narty i sanki i pójść w
cholerę. Tylko karabin zabieram, żeby mnie
misiek nie zjadł, bo rzadko, ale niedźwiedzie
polarne atakują ludzi w celach konsumpcyjnych.
Ty i karabin? Zabiłbyś zwierzę?
– W obronie własnej – bez mrugnięcia okiem. I
takie, które się męczy. Kiedyś zabiłem sarnę
nożem. Była we wnyku, miała przeoraną czaszkę.
Zabiłem w życiu masę zwierząt. Kuny, wydry,
bociany nie jedzą marchewki, nie są jaroszami, a
ja musiałem je nakarmić . Choć uważam zabijanie
zwierząt za okropną rzecz, która ryje mózg.
Nigdy nie zabiłbym zwierzęcia dla przyjemności.
Dlatego nie rozumiem myśliwych. Jak można w
wolnym czasie pójść sobie pozabijać?
Nie ma dnia, żeby puszcza brzmiała tak samo
Twój stosunek do zwierząt jest bardzo osobisty.
– Bo one niewiele się różnią od ludzi. Lubię
Spitsbergen, mam tam swoje kieszonkowe miejsca.
Jak siedziałem na przykład w chatce polarników
pod Górą Wrzasku, to wszystkich znałem: liski,
gęsi, wydrzyki, mewy. Wiedziałem, który lisek
jest odważny, a który nieśmiały. Tak samo znam
puszczańskie żubry. One mnie chyba też, bo jak
długo mnie nie ma, to czekają pod domem. To
oczywiście przypadek, ale jest mi bardzo miło.
I żadnych zwierząt się nie brzydzisz?
– Jedynie mdli mnie na widok martwych i
zgniłych, co było pewnym problemem, jak Nuria
robiła doktorat z padliny.
Komary?
– Trochę upierdliwe, ale ich larwy są
fantastyczne i filtrują wodę.
Kleszcze?
– Nawet do kleszczy się przekonałem, kiedy się
dowiedziałem, jak nas namierzają za pomocą
specjalnych receptorów na łapkach, które
wychwytują dwutlenek węgla.
A karaluchy?
– O, karaluchy bardzo chciałem hodować, jak
byłem dzieckiem, bo fascynowała mnie ich
odporność i wydają mi się ładne. Nawet prawie
namówiłem mamę, żeby mi kupiła takie egzotyczne,
ale sprzedawca w sklepie na Nowym Świecie w Warszawie powiedział
jej, żeby się stuknęła w głowę, bo jak zwieją,
to nigdy się ich nie pozbędziemy.
No, OK, czasami mnie denerwują muchy.
Bzyczeniem.
Ludzie cię nie denerwują?
– Tylko niektórzy politycy. Ale ludzie są dla
mnie ważni. Jestem ukształtowany przez bardzo
wielu różnych ludzi. Przez przyszywanego wujka
Janusza Kłucińskiego, który opowiadał o Afryce.
I przyszywanego wujka Lechosława Herza, który
opowiadał o wędrówkach i o tym, że najfajniejsze
rzeczy możesz spotkać za rogiem, i zabierał nas
na takie wycieczki. I przyszywaną ciocię Ankę
Ostrowińską. I mojego tatę, który brał mnie do
lasu, i Jacka Kuronia, który tłukł mi do głowy
zasadę, że zawsze trzeba być po stronie
słabszych. I profesora Macieja Luniaka, do
którego chodziłem jako dzieciak, bo chciałem
zostać ornitologiem. I Bogumiłę Olech, która
zabierała mnie na obrączkowanie jastrzębi.
Chciałeś być naukowcem?
– O tak! Ale zamiast pójść na studia, zacząłem
pisać do gazety, i tak legła w gruzach moja
kariera naukowa. Jako dzieciak chodziłem na
zajęcia do sekcji ornitologicznej Polskiego
Towarzystwa Zoologicznego i jeździłem na
obrączkowania. A jak byłem w liceum, to dostałem
od prof. Luniaka za zadanie policzenie ptaków w
części Żoliborza. Po kilkunastu latach wyszła z
tego książka. Nazywa się „Ptaki Warszawy” –
jestem tam wspomniany.
Tak sobie myślę, że w ogóle poznaję ludzi dzięki
temu, że jestem w odpowiednim miejscu i czasie i
jestem dość bezczelny. Nie mam oporów. I cały
czas mam fart.
I w czym ci się tak przyfarciło na przykład?
– Kiedy pierwszy raz pojechałem na Wyspę
Niedźwiedzią. Łomotałem naszego wicenaczelnego,
żeby mi gazeta dała na to pieniądze, ale oni nie
byli zachwyceni, bo z czego miałbym tam robić
relacje? Ze śniegu i lodu? Nuda. Ale podczas
jednej rozmowy przechodzi obok Ryszard
Kapuściński i mówi do mnie przy wicenaczelnym:
„Nie chcą panu dać pieniędzy, to niech pan do
mnie przyjdzie. Ja panu dam”. I poszedł.
On dał i gazeta dała. Do tej pory mam maszynkę
do gotowania za kasę od Kapuścińskiego. W życiu
bym nie pojechał w Arktykę, gdyby nie on. Ale
też gdybym nie spotkał Marcina Węsławskiego,
dziś wybitnego naukowca, polarnika. Czy Wojtka
Moskala, który – jak zacząłem z nim jeździć –
właśnie zdobył biegun północny z Markiem
Kamińskim. I mu się chciało ze mną jechać.
Stan wojenny polarników. Czyli wojna o
Spitsbergen, której nie było
Dlaczego właściwie ta Arktyka tak cię ciągnęła?
– W 1993 roku pojechałem do Estonii i
dowiedziałem się, że tam pływają foki w Bałtyku.
W kolejnym roku, w maju, pojechałem tam z ludźmi
od fok i oni zostawili mnie na maleńkiej
wysepce, która miała kilkaset metrów długości.
Tam była góra lodu z morza. Siedziałem przy tej
górze i myślałem: „Kurde, ale to fajne!”.
Naczytałem się Centkiewiczów, było super: wokół
pływały foki i jakieś gęsi. Wróciłem i mówię
koleżance z gazety Ani Białej, która jest z
wykształcenia oceanografem, że muszę jechać w tę
Arktykę. Ania na to: „Masz telefon do Marcina
Węsławskiego, powołaj się na mnie”. A on,
poważny naukowiec, mówi: „Wybieramy się na Wyspę
Niedźwiedzią, to pojedziesz z nami”. I to była
moja pierwsza wyprawa do Arktyki, a potem były
kolejne. I będę tam wracał.
A gdzie najbardziej byś chciał pojechać?
– Na Wyspę Wrangla w Arktyce rosyjskiej.
Dlaczego akurat tam?
– Bo to jedna z ostatnich wysp, na której żyły
mamuty. A poza tym jest tam wszystko.
Wszystko?
– W Arktyce jest tak, że pewne rzeczy są tu,
inne tam – woły piżmowe na Grenlandii, ale nie
na Spitsbergenie. W Kanadzie, na Syberii są sowy
śnieżne, a na Spitsbergenie ich nie ma. A na
małej Wyspie Wrangla są morsy, niedźwiedzie
polarne, sowy śnieżne – wszystko. Tylko że jest
tam też strefa wojskowa i pewnie mnie nie
wpuszczą. Bardzo też marzy mi się, aby pójść na
nartach za białymi arktycznymi wilkami w
kanadyjskiej Arktyce.
Do Australii cię nie ciągnie? Tam żyją naprawdę
dziwne zwierzęta.
– W Australii byłem cztery dni. Było bardzo
fajnie. W te cztery dni napisałem jeden z
najlepszych tekstów – o projektach klonowania
wilka tasmańskiego. Ale to nasza europejska
perspektywa, że gdzieś jest dziwnie. To u nas
jest dziwnie.
Czy zaginiony wilk tasmański powróci sklonowany?
Co może kogoś zdziwić w Polsce?
– Mojego kolegę z Niemiec zadziwiło to, że miał
na szybie mnóstwo rozbitych owadów. Jego zdaniem
to świadczy o tym, że mamy w miarę zdrową
przyrodę.
A najdziwniejsze zwierzę jakie widziałeś?
– Chyba rzęsorki rzeczki w akcji – jak zabijały
żaby.
Co to są rzęsorki rzeczki?!
– Są trochę podobne do ryjówki – to w zasadzie
takie wodne ryjówki. To jedyny w Polsce jadowity
ssak. Ma toksyczną ślinę, którą paraliżuje
ofiary. Mieszkają w Puszczy.
Myślałam, że wymienisz jakieś zwierzę z Afryki.
Byłeś tam niedawno…
– E, tam byłem przygotowany na to, że wszystko
jest inne. Choć jest zwierzę, do którego bardzo
bym chciał wrócić – to sorkonos czarno-rdzawy.
Zaczaiłem się na niego na Zanzibarze, ale nie
udało mi się zrobić zdjęcia. To taka ryjówka
wielkości świnki morskiej i w anarchistycznych
kolorach – czerwono-czarna.
Afryka zachwyca?
– Trochę znałem Afrykę z opowieści Ryszarda
Kapuścińskiego. To się bardzo zmieniło. Przyroda
jest coraz bardziej zamykana w parkach
narodowych. Wyobraź sobie, że polskie sarny,
łosie i jelenie są już tylko w parku narodowym.
Ludzie zabierają zwierzętom ziemię?
– Nie tylko miejscowi. Europejskie firmy mają
tam olbrzymie fermy kwiatów. One są przewożone
na giełdę w Amsterdamie,
a potem na stragan w Warszawie. To było dość
wstrząsające odkrycie. Róże przylatują do nas z
Kenii albo Tanzanii. Holandia,
największy producent i dystrybutor kwiatów w
Europie, większość kwiatów – w tym aż 80 proc.
róż – sprowadza właśnie z Afryki.
Przywozimy je samolotami. Jakby ktoś nie
wiedział, skąd się bierze globalne ocieplenie,
to również z tego.
Kenia. Róże podlewane potem
Martwi cię stan naszej planety?
– Jestem przerażony tym, jak bardzo nieprzyjemne
czasy sobie szykujemy. Idziemy na czołowe
zderzenie z klimatem. Pytanie tylko, czy
uderzymy w ścianę z szybkością 120 km czy 50 km
na godzinę. Wystarczy popatrzeć, jak szybko
dwutlenek węgla się zbiera w atmosferze, jak
znikają kolejne gatunki, jak bardzo dzielimy
planetę na kawałki, jak bardzo ją nawozimy –
bardzo słabo to wygląda. Ja żyję sobie w bańce
Puszczy Białowieskiej, ale to jest malutka
banieczka. Może się nią pocieszę do końca mojego
życia, ale już następne pokolenia będą miały
bardzo słabo.
A przecież mamy takie możliwości, żeby to
zmienić.
Co możemy zrobić?
– Musimy stawiać na energię odnawialną! Za
chwilę zjemy wszystko, tymczasem wciąż jesteśmy
jak ten łowca mamutów, który myśli, że za górką
jest kolejne stado, tymczasem w Afryce wymierają
słonie, żyrafy, ogromnie dużo małych stworzeń,
których nie widzimy. Będą też narastać takie
zjawiska jak susze, które wywołały wojnę w
Syrii, jak gwałtowne zjawiska atmosferyczne i
coraz trudniej będzie nam się produkowało
żywność. W skali globalnej jestem pesymistą.
Jakie gatunki zwierząt pożarliśmy?
OK, to zejdźmy do skali lokalnej. Jak ty w ogóle
trafiłeś do tych Teremisek?
– Kiedy poznałem Nurię, która przyjechała do
Polski na stypendium, to pomyśleliśmy, że dla
kogoś, kto ma robić doktorat z drapieżników, i
kogoś, kto pisze o zwierzętach, Białowieża
będzie idealnym miejscem. Wynajmowaliśmy tam
domek, potem zdecydowaliśmy się kupić dom,
jedyny do kupienia w tym czasie. Dzisiaj, jak o
tym myślę, to uważam, że po raz kolejny miałem
fart. Mnie się wszystko udaje fartem. Jestem
strasznym leniem, a ten dom to zbawienie: te
wszystkie żubry same tu do mnie przychodzą. W
życiu bym tego nie miał w Białowieży.
Rodzina nie protestowała, że wyprowadzasz się na
taką wiochę?
– Mama i tata byli przerażeni. Uważali, że
dziennikarz może robić karierę tylko w mieście.
Idą święta, to zapytam: a czy ty gadasz ze
zwierzętami?
– Zwierzęta mówią swoim językiem. Można próbować
je wabić. Jak czasem wabię sóweczkę, to gwiżdżę.
Ale myślę, że ona to odbiera jak jakiś bełkot,
jak gdyby ktoś się darł na ulicy. Człowiek też
wtedy wyjrzy z zainteresowaniem, co się dzieje.
Parę razy udało mi się wywabić wilki, które
pewnie się dziwiły: „Rany, jakiś koleś coś
bełkocze, chodźmy zobaczyć, co się dzieje”.
Strasznie zapuszczona ta twoja Puszcza.
– Taka powinna być. Mój irlandzki kolega Declana
jest zwariowanym biologiem. Tak zwariowanym, że
ochrzciliśmy jego imieniem naszego najbardziej
stukniętego bociana. Odbywał praktyki studenckie
w Białowieży i za każdym razem, gdy wychodził z
Puszczy, krzywił się okropnie i mówił: „To po
prostu nie do pomyślenia! Ogromny ciemny las
pełen dzikich zwierząt, robaków i grzybów. Na
szczęście w Irlandii już dawno się tego
pozbyliśmy!”. Mówił to oczywiście z przekąsem,
bo kocha przyrodę. A w Irlandii najdzikszym
stworzeniem jest owca.
Mój kolega Maciek Zaremba też czasem powtarza,
że nie wie, czy chciałby chodzić do lasu, który
przypomina o śmierci i przemijaniu.
A ty jak to znosisz?
– Nuria mi uświadomiła, że przyroda to wieczne
pulsowanie – raz jest tu, raz tam, raz tak, raz
inaczej. Jak jest źle, to zaraz będzie dobrze.
Puszczę można chyba porównać do kosmosu –
wszystko się tu kłębi i nie wiadomo, w którą
stronę zmierza, wciąż się zmienia, nie ma nic
stałego. To oczywiście może przerażać ludzi,
którzy lubią stabilizację. Ale mnie bardzo
pociąga ta nieprzewidywalność, to, że każdy
dzień jest inny. Wszystko się tak odkłada w
głowie i kiedy będę umierać, to sobie pomyślę:
wow, ale miałem fajne życie!
* Adam Wajrak – obrońca przyrody,
dziennikarz, fotograf; nie lubi mówić o sobie
ekolog. Jego przyrodnicza pasja sięga
dzieciństwa, kiedy z tatą wędrował po lesie,
przygarniał chore i porzucone zwierzęta,
interesował się ptakami. Od 1997 roku razem z
Nurią Selvą Fernandez, naukowcem hiszpańskiego
pochodzenia, badającą życie dużych ssaków,
mieszka w Teremiskach w Puszczy Białowieskiej,
skąd pochodzą jego liczne korespondencje
przyrodnicze i niezwykłe zdjęcia polskiej
przyrody. Często angażuje się w akcje ochrony
przyrody, w 2006 roku zainicjował zbieranie
podpisów pod petycją w sprawie obrony Doliny
Rospudy. Walczy o zachowanie w stanie naturalnym
Puszczy Białowieskiej
-----------------------------------------------------
|
|
|
|