ZADOMOWIENIE

 

PRZEPISANE 7  -  1 2 3 4 5 6

 

www.antoniorzech.eu

 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 
-----------------------------------------
FRAGMENTY KSIĄŻKI:


Leszek Kołakowski
Jezus ośmieszony
 
przełożyła z francuskiego Dorota Zańko 
Znak, Kraków 
 


 


 

Leszek Kołakowski napisał esej "Jésus ridicule. Un essai apologétique et sceptique" po francusku w latach 80. Nigdy go nie ukończył i w żadnej formie nie opublikował. W papierach profesora znalazła go żona Tamara Kołakowska. Z posłowiem ojca Jana Andrzeja Kłoczowskiego wydał go właśnie krakowski Znak. 

O Jezusie przeczytać można, co tylko się chce.

Po pierwsze, że nigdy nie istniał. Albo że, owszem, istniał, ale nie został ukrzyżowany; ktoś inny zawisł na krzyżu zamiast Niego. Albo że został ukrzyżowany, ale nie umarł na krzyżu; ocknął się w grobie, skąd wyszedł, by umrzeć kilka dni później. Albo że ożenił się z Marią Magdaleną i miał dzieci. Albo że, jeśli przyjrzeć się bliżej, był trockistą lub zwolennikiem Fidela Castro. Albo że był po prostu tylko żydowskim nacjonalistą. Albo że był przybyszem z innej galaktyki. Albo że był homoseksualistą, a święty Jan Apostoł był jego kochankiem. Albo że był Murzynem. Albo że nie miał określonej płci, tylko był jednocześnie mężczyzną i kobietą (a więc, prawdopodobnie, hermafrodytą). Albo że był istotą bezcielesną.

***

To wszystko zupełnie mnie nie interesuje. Pomijam w dodatku wszystkie badania historyczne prowadzone w ciągu ostatnich dziesięcioleci, wszystkie uczone analizy Ewangelii, ich języka, ich wiarygodności i różnic w ich treści.

Myślę o Jezusie jako o elemencie składowym cywilizacji europejskiej, myślę więc o Nim takim, jaki był postrzegany przez wieki, zgodnie z wyobrażeniami i stereotypami, które znane są nam wszystkim nie tylko z lektury Nowego Testamentu, ale także z niezliczonych obrazów, figur w kościołach, kazań, kościelnej tradycji, a nawet kolęd. Myślę więc o Jezusie takim, jaki jest obecny w pamięci nas wszystkich, którzy wierzyliśmy i żyliśmy w tej kulturze. Myślę, by tak rzec, o micie, nie zakładając jednak, że "mit" oznacza historię nieprawdziwą, fikcję, wytwór wyobraźni (określenie "mityczny" dotyczy sposobu postrzegania i nie ma to nic wspólnego z prawdziwością jakiejś historii). Unikam pytania, jak w narracji ewangelicznej odróżnić prawdziwe od wyobrażonego, to, co jest do przyjęcia, od tego, co niepewne.

Myślę o Jezusie prawdziwym, a to znaczy: prawdziwie, rzeczywiście i niezbywalnie obecnym w naszej historii. (...) Chodzi (...) o pewną wiarę w obrębie kultury. Jeśli idzie o wiarę religijną, ją również pomijam. Odsuwam także teologię - chrystologiczne spory są fascynującym tematem historycznym, ale nie muszę ich rozważać, kiedy zastanawiam się nad moimi pytaniami. 

Te pytania można sformułować krótko: czy nasza kultura przeżyje, jeśli zapomni Jezusa? Czy wierzymy, że jeśli Jezus zostanie wygnany z naszego świata, ten świat przepadnie? Dlaczego potrzebujemy Jezusa?

Kiedy mówię o "zapomnieniu", nie rozumiem tego dosłownie. Jego imię nie jest zapomniane. Jezus jako osoba nie jest nawet znienawidzony czy atakowany; rzadko zdarza się, żeby ktoś głosił nienawiść do Jezusa, bardzo często natomiast ludzie powołują się na Jego imię, żeby udowodnić, że to On mocno wspiera ich sprawy publiczne czy prywatne, polityczne czy religijne. Czasami jest ośmieszany (Nadstaw drugi policzek! Daj bandytom więcej, niż żądają! Módlcie się za tych, którzy was uciskają i nienawidzą! Śmiechu warte, prawda?), ale - częściej - ludzie się Nim posługują. A jednak to, że jest zapomniany, nie wymaga udowadniania; każdy, kto przeczyta Ewangelie i zastanowi się nad życiem, jakie nas otacza i jakie prowadzimy, dojdzie do takiego wniosku. Czy był Bogiem? Nie mam pojęcia. Ale jeśli jakiś Boży człowiek żył kiedykolwiek na tej ziemi, to był nim On.

W przesłaniu Jezusa jest przynajmniej jedna rzecz, która nie wzbudza wątpliwości i nie jest kontrowersyjna: to, że całe Jego życie i całe nauczanie toczy się w cieniu dnia ostatniego, dnia nieuchronnego Sądu. Bez tego apokaliptycznego oczekiwania niczego w chrześcijaństwie nie da się zrozumieć. Tak jak święty Jan Chrzciciel Jezus nie tylko zapowiadał Królestwo i przypominał ludziom, żeby okazywali skruchę i przygotowywali się do Paruzji w pokorze i z nadzieją: On to Królestwo zaczął budować. Ku zrozumiałej zgrozie kapłanów żydowskich oskarżających go o uzurpację prawa, które ma tylko Bóg, przebaczał grzechy. Przebaczał grzechy nie w sensie osobistym, nie tak jak każdy z nas może przebaczyć innym zniewagi i zranienia, których od nich doznał, ale w takim, że je znosił, unieważniał, wymazywał z życia. "Remittuntur tibi peccata tua"*. Kto mógł tak powiedzieć? Fałszywy Mesjasz lub Mesjasz prawdziwy; szaleniec lub Christos - Pomazaniec, szatański uzurpator lub Boży wysłannik; bluźnierca lub ten, kto ma klucze do Królestwa. Unieważnić grzechy nie znaczy wyrzec się prawa do kary albo do uczucia gniewu i oburzenia. Nie, to coś więcej niż akt moralny i prawny - to akt ontologiczny, jeśli można tak powiedzieć, równy aktowi stworzenia ex nihilo; to unicestwienie świata takiego, jaki był przed przebaczeniem, zbrukanego i pogrążonego w zamęcie przez grzech - nieważne, jaki grzech, choćby tylko jeden grzech - i odtworzenie świata w jego czystości; jest to powtórne stworzenie wszechświata. Ten, kto ma tę niezwykłą moc, musi być pełnomocnikiem Stwórcy, jeśli nie Stwórcą samym. 

Jezus nie tylko więc zapowiadał Królestwo - On je przynosił. I właśnie dlatego, że je przynosił, mógł powiedzieć z pewnością, że wszystko, co robimy i myślimy, musi być podporządkowane sprawie Końca, który się przybliża. Dla drogocennej perły Królestwa, pretiosa margarita, trzeba nam sprzedać wszystkie dobra, jakie posiadamy (Mt 13, 45-46). Wszystkie nasze ziemskie strapienia, wszystkie pragnienia, namiętności, wszystko, co mamy, nasze doczesne nadzieje, wszystko to blaknie, a nawet znika w obliczu tej najważniejszej troski.

Zbliża się Koniec, straszliwa katastrofa poprzedzająca nowy świat, świat, który zostanie na nowo stworzony. Kiedy nastąpi? Jezus oczywiście nie określił żadnego dokładnego terminu Sądu Ostatecznego, powiedział nawet wyraźnie, że nie zna tego dnia (Mt 24, 36) i że zna go tylko Ojciec. Ale dość jasno dawał do zrozumienia, że ten dzień jest bliski, bardzo bliski, że żyjące wówczas pokolenie po okresie straszliwego ucisku (Mt 24, 34) ujrzy Syna Człowieczego przychodzącego na obłokach niebieskich z aniołami, którzy zgromadzą wybranych z czterech stron świata (Mt 24, 30-31).

***

A jednak ta ostateczna godzina nie nadeszła i kolejne pokolenia chrześcijan znalazły się wobec przykrego dylematu. Czy to możliwe, żeby Jezus się pomylił? Tego pytania nie dało się uniknąć. Niektórzy odpowiadali: kiedy Jezus zapowiadał nieuchronny Koniec, nie myślał w kategoriach ludzkich - czyż święty Piotr nie powiedział w swoim liście, że u Boga tysiąc lat jest jak jeden dzień? "Wkrótce" w sensie boskim może znaczyć równie dobrze "dziś wieczór", jak "za dziesięć tysięcy lat"; jednak prawdą jest, że wraz z przyjściem Chrystusa Królestwo zaczęło już powstawać, że od chwili Jego śmierci ludzkość w swej istocie jest zbawiona.

Inni mówili: Jezus jako człowiek nie był ani wszechwiedzący, ani wszechmocny (dowodem na to, że nie wiedział wszystkiego, jest właśnie przyznanie, że nie zna terminu tego wielkiego dnia). Można przyjąć, że nie był nieomylny co do faktów (takich jak data Sądu), to jednak nie zmniejszało ani nie zubażało jego godności Syna Bożego.

Jeszcze inni mówili: głównym przesłaniem Jezusa wcale nie jest oczekiwanie wielkiego wydarzenia. To raczej afirmacja teraźniejszości jako początku Królestwa, to obecność Boga, który, ukryty, odsłania się za pośrednictwem swego Syna. Niepotrzebne są więc spekulacje na temat ostatniego dnia. Chrześcijaństwo to radość z teraźniejszej obecności Bożej objawionej w Jezusie. Jakkolwiek by było, okazało się, że chrześcijanie są zdolni zarówno do przyjęcia wiary w misję Zbawcy, jak i idei Sądu Ostatecznego.

Nie umieli jednak postrzegać swoich trosk i swego życia w boskiej wizji czasu, tak więc istniało ryzyko, że apokalipsa, odsunięta w przyszłość całkowicie nieokreśloną i niedającą się określić, straci wszelkie uchwytne znaczenie. (...)

***

Czy (...) głoszona przez Jezusa apokalipsa, nieunikniona, ale o niedającym się określić terminie, istnieje nadal dla nas, w naszej epoce, w świetle naszej zdemitologizowanej (i to jak!) świadomości? Co może nam dać w życiu, jak wpłynąć na to, o co zabiegamy? Czy jej potrzebujemy?

Moja odpowiedź brzmi: bardziej niż kiedykolwiek. Przyswojenie sobie apokaliptycznego sposobu patrzenia na świat jest prawdopodobnie warunkiem, aby rasa ludzka mogła przeżyć i uniknąć apokalipsy samozagłady, wielkiego Końca, który sama sobie przygotowuje.

 

Nasza ziemia nie jest wieczna, pewnego dnia przestanie istnieć. 

Egzystencja człowieka na jej powierzchni też nie jest wieczna, a każdy z nas żyje w cieniu swojej apokalipsy prywatnej, nieuniknionej i w gruncie rzeczy nieodległej: własnej śmierci. 

Przesłanie Jezusa było takie: w obliczu nieuniknionego Końca wszystkie dobra i rzeczy ziemskie są jeśli nie bezwartościowe, to w każdym razie drugorzędne i względne, nigdy nie powinny uchodzić za dobra same w sobie, a tym bardziej za wartości absolutne. Myśleć inaczej to idolatria, to oddawanie najwyższej czci temu, co nietrwałe, bez znaczenia, pozbawione wagi.

Nie, On nie zalecał surowej ascezy, umartwienia, nienawiści do ciała i tego, co należy do świata. Jadał zarówno z uczniami, jak z wielkimi grzesznikami, rozdzielał chleb, ryby, wino, błogosławił gościom weselnym, chwalił w swych przypowieściach ciężką pracę rolników i robotników, popierał przezorność, uzdrawiał chorych, pozwalał oddawać cesarzowi, co cesarskie. Ale choć nie miał pogardy czy nienawiści do tego, co cielesne, sprowadzał je na właściwe miejsce: nigdy nie jest warte tego, by je czcić czy kultywować dla niego samego.

Jest tylko jedna rzecz godna bezwarunkowego pragnienia: to Bóg i Jego Królestwo; jest tylko jedna rzecz, która jest złem absolutnym: utrata duszy, jej nieodwracalne zepsucie.

Chrześcijaństwo traci cały swój sens historyczny, moralny i religijny w momencie, gdy zapomni się o tej najważniejszej idei: że wszystkie wartości doczesne są tylko względne i drugorzędne. Znamy oczywiście w naszej epoce ludzi, którzy usiłują nas przekonać, że rdzeniem przesłania Jezusa jest taki czy inny system polityczny, egalitaryzm, rewolucja, upaństwowienie fabryk, zniesienie własności prywatnej.

Są też tacy - mniej liczni - którzy mówią, że przeciwnie: istotą Jego nauki jest zachęta do gromadzenia pieniędzy. Nie są oni chrześcijanami w żadnym uznanym sensie i nie ma potrzeby poświęcać im więcej uwagi.

Czy to najprostsze i naiwne przykazanie Jezusa, tyle razy ośmieszane, jest już przeżytkiem?

Czy zasługuje na pogardę? Mamy powody, by uważać, że potrzebujemy go bardziej niż pierwsi chrześcijanie, że w gruncie rzeczy to, że zapomnieliśmy o Jezusie i w rezultacie o Jego najbardziej znanym przykazaniu, sprawiło, że znaleźliśmy się tam, gdzie teraz jesteśmy - często zrozpaczeni, wiecznie zatrwożeni, pozbawieni znaków. Czyż nie jest tak, że - jak wszyscy widzą - nasza rozpaczliwa zachłanność, ciągle rosnąca spirala potrzeb, nasze oczekiwanie, iż wszyscy, łącznie z najbogatszymi, nie tylko mamy prawo, by mieć coraz więcej wszystkiego, ale rzeczywiście mamy coraz więcej - że to wszystko doprowadziło nas do punktu, w którym skumulowane napięcie spowoduje przerażającą katastrofę? Mówią to niektórzy nieliczni księża, to prawda - ale są ośmieszani; to znaczy: Jezus jest ośmieszany.

***

Tak, Jezus jest ośmieszany, ale wiemy, że ma rację, i nawet otwarcie tego nie kwestionujemy.

Jak to możliwe? Co więcej, są ludzie, którzy naprawdę praktykują cnoty chrześcijańskie, ale nigdy nie odważyliby się ich głosić. Ci, którzy się odważają - księża czy świeccy - głosić we własnym imieniu przykazania ewangeliczne na temat zachłanności i bogactw, współczucia i miłości, narażają się na kpiny - nie mówi się: "to nieprawda", lecz raczej: "to jest niepoważne, to śmieszne". Dlaczego? Czy dlatego, że to są komunały? Ależ powtarzamy przecież bezustannie, nie rumieniąc się, banały co najmniej równie zużyte, choć o wiele mniej ważne.

Krótko mówiąc: w wykształconych lub półwykształconych klasach naszych społeczeństw być chrześcijaninem to wstyd - nawet nie dlatego, że chrześcijaństwo nie cieszy się intelektualnym szacunkiem, lecz dlatego, że jest to moralnie śmieszne.

Być chrześcijaninem to wstyd. Można odnieść wrażenie, że na wydziałach teologii ostatnią rzeczą, o której się słyszy, jest Bóg: mówi się o symbolach religijnych, o sprawiedliwości społecznej, o zaangażowaniu, o wymiarze historycznym.

Cóż to za spektakl! Załamuje się wiek oświecenia i racjonalizmu, światła oświecenia gasną wszędzie, ale nie w Kościołach i u teologów.

Ale my wiemy, że On ma rację. Wiemy, że przynajmniej dla części wielkich problemów ludzkości nie ma rozwiązań czysto technicznych czy organizacyjnych, że wymagają one tego, co Jan Chrzciciel nazwał metanoją, przemianą duchową. A tej przemiany z definicji nie można wywołać w sposób techniczny.

Polega ona na uznaniu, że korzenie zła są w nas, w każdym z nas, zanim wrosną w instytucje i doktryny. Łatwo to powiedzieć, nie lubimy powtarzać takich banałów, zwłaszcza że bardzo trudno kierować się nimi w życiu. Otóż metanoja w takim sensie jest ściśle związana z przewidywaniem apokalipsy. I dlatego świadomość apokaliptyczna Jezusa nie tylko nie traci znaczenia dla naszego świata, ale jest fundamentem naszej nadziei na jego przetrwanie. Uznanie własnej winy jest według nauczania Jezusa podstawowym warunkiem metanoi, warunkiem życia w Bogu i, siłą rzeczy, warunkiem zbawienia.

Dodajmy: zdolność do poczucia winy jest warunkiem bycia człowiekiem. Ta zdolność czyni nas istotami ludzkimi, mówi Księga Rodzaju, i słusznie. Słusznie dlatego, że nie mamy żadnej znajomości dobra i zła, jeśli nie odczuwamy ich w sobie; tak więc doświadczać zła jako stanu własnej duszy to czuć się winnym.

Jeśli nie umiemy czuć się winni, nie jesteśmy zdolni do odróżniania dobra od zła. 

Nieumiejętność czynienia tego odróżnienia byłaby dla ludzkości samobójstwem. A kiedy mówię o "odróżnianiu dobra od zła", mam na myśli tylko takie odróżnienie, którego znaczenie, siła obiektywna, zniewalająca, nie zależy od nas; odróżnienie, którego nie możemy ani unieważnić, ani zmienić według naszej woli lub kaprysu, odróżnienie, które zastajemy gotowe, które nam się narzuca i które jesteśmy zmuszeni przyjąć jako prawdziwe.

 

Jeszcze jedna naiwność? Oczywiście to jedna z tych naiwności, które poważne doktryny, takie jak filozofia narodowego socjalizmu czy komunizmu, odrzucają.

Ale nie myślmy o doktrynach, które opowiadają się za ludobójstwem, czy o systemach, które je praktykują. Pomyślmy o nas samych, to znaczy o cywilizacji, która uważa się - i słusznie - za dość przyzwoitą, która głosi wiarę w prawa człowieka, która zapewnia nam wolności obywatelskie i dobrobyt nieznany dotąd w historii, która jest płodna technologicznie, której nauka się rozwija, która kultywuje sztukę, która wszystkim daje dostęp do edukacji, która zbudowała gigantyczne i efektywne systemy komunikacji i informacji, która toleruje pluralizm, różnorodność opinii, gustów, religii, filozofii, stylów i mód. Pomyślmy o tej cywilizacji i o tym, w jaki sposób odróżnianie dobra od zła w niej funkcjonuje, od kiedy wyzwoliła się - jeśli nie całkowicie, to przynajmniej w dużym stopniu - od śmiesznych chrześcijańskich przesądów. Owo wielkie wyzwolenie to, ściśle rzecz biorąc, wyzwolenie od grzechu, od poczucia winy, czyli od osobistej odpowiedzialności.

Jeżeli wyobrażam sobie, że grzeszę, muszę po prostu pójść do psychoanalityka, a on mnie wyleczy z tych urojeń. Jeżeli jestem zdrowy na umyśle, widzę jasno, że to "społeczeństwo", "system" (cokolwiek miałoby to znaczyć) są odpowiedzialne za wszystko i są źródłem wszystkiego, co uważam za złe, czyli to one są niezadowalające.

Wyobrażenie, że zło jest we mnie, w tobie, w nim, w niej, jest godne pogardy i infantylne.

Pomyślmy jak ludzie poważni: jesteśmy - każdy z nas - ofiarami tego monstrum, tego "społeczeństwa", i nikt z nas w żaden sposób nie przyczynia się osobiście do tego, co to monstrum wyczynia. Wyznajmy to: taka jest nasza codzienna filozofia, filozofia całkowitej niewinności jednostki, odrzucenie osobistej odpowiedzialności, zanegowanie zła i grzechu, a ostatecznie zanegowanie człowieka poprzez zapomnienie Jezusa.

Powiadacie, że ta cywilizacja, z wszystkimi wyżej wymienionymi zaletami, jednak jakoś funkcjonuje. Tak, funkcjonuje ze swoimi zaletami i wadami, które są nierozdzielne. Ponieważ naprawdę szybki proces tak zwanej sekularyzacji czy dechrystianizacji, czy paganizacji (to ostatnie słowo, być może, zawiera w sobie niesprawiedliwy osąd pogan, z których wielu było właściwie ludźmi religijnymi) trwał zaledwie około trzech dziesięcioleci, trudno ekstrapolować te tendencje na nieokreśloną przyszłość. Kto wie, jak długo będzie mogło przeżyć, nie ześlizgując się w Hobbesowski "stan natury", społeczeństwo, które nauczyło się i przyjęło, że nie istnieje żadne dane, gotowe rozróżnienie dobra i zła, a więc że poczucie winy jest chorobą lub reliktem starych przesądów? Kto może ocenić rolę, jaką chrześcijaństwo - o tyle, o ile przetrwało w formie rzeczywistej wiary czy pozostałości zasad moralnych - odgrywa teraz w cywilizacji europejskiej, zapewniając jej jakiś stopień wytrzymałości? 

***

Takich pytań nie zada socjolog, jeśli szuka odpowiedzi ilościowych - trudno wyobrazić sobie, jak siłę tradycji chrześcijańskiej można by przedstawić jako parametr ilościowy czy wektor pośród innych działających w naszej kulturze. Ale zdrowy rozsądek - który bardzo często, choć nie zawsze, okazuje się słuszny - nie pozostawia wątpliwości: istnieje ścisły i wzajemny związek między zapomnieniem tradycji chrześcijańskiej a tym, nad czym ubolewamy i co aż za dobrze znamy jako symptomy choroby naszej cywilizacji.

Nie chodzi tu - podkreślmy to wyraźnie - o konceptualną i abstrakcyjną wiedzę o różnicy między dobrem a złem. Nie wystarczy zaakceptować to rozróżnienie, a więc przyjąć, że istnieje prawo naturalne, którego oczywiście nie da się nigdy odkryć jako faktu empirycznego; ta wiedza jest mało pożyteczna, jeśli nie jesteśmy zdolni do odczuwania dobra i zła w nas samych. Ta zdolność ma korzenie mityczne i traci całą siłę, kiedy te korzenie obumierają.

Nie chodzi tu również o spekulację teologiczną. Prawdziwe korzenie naszej cywilizacji to narracja ewangeliczna i osoba Jezusa, Jego nauczanie jako słowo pochodzące od Niego, a nie wiedza abstrakcyjna, przedestylowana lub skodyfikowana w formie teologii moralnej. Do doświadczenia moralnego mamy dostęp tylko poprzez słowo przekazane osobiście - przez Boga, proroka, mistrza, kapłana, ojca lub matkę. Żadna teologia, żadna teoria nie może nam dać tu niczego poza konceptualnymi środkami wyrazu i nigdy nie prowadzi do doświadczenia zła i dobra jako własności naszej duszy. Nie idzie tu więc o "religię", jeśli przez "religię" rozumie się zbiór prawd teologicznych; chodzi o dostęp do Jezusa - człowieka lub Boga - zawsze osoby.

***

Często słyszy się, że nauczanie chrześcijańskie jest wysuszone. Ale nie chodzi o problemy techniczne języka, które można by rozwiązać przez zręczną manipulację. To prawda, że język teologiczny odziedziczony po scholastyce jest przestarzały i zużyty. Lecz żaden język wiary nie ma wartości bez wiary. Księża, którzy nie wiedzą już, czy w cokolwiek wierzą, i nie widzą już sensu w idei, że są odpowiedzialni poprzez obecność Jezusa w świecie, że są Jego kapłanami i apostołami, są bezsilni, nawet jeśli szczerze przywiązani do tradycji chrześcijańskiej, do Kościoła, nawet jeśli żywotność tej tradycji jest dla nich ważna.

Ileż to razy słyszy się takie uwagi: "Chrześcijaństwo chyli się ku upadkowi, bo okazało się niezdolne do tego, by uznać za własną taką czy inną sprawę świecką". Kościołowi udziela się rad: ma energicznie wspierać to czy tamto - feminizm, reformy rolne, rewolucje polityczne, prawa homoseksualistów, rozbrojenie - w ten sposób odzyska to, co stracił.

Złudzenia! Tak jakby chrześcijaństwo mogło uratować się jako chrześcijaństwo, przyjmując za swoją jakąś sprawę - nawet absolutnie słuszną - dlatego, że jest popularna. Oczywiście Kościół nie może uciekać od odpowiedzialności w kwestiach doczesnych; nie może milczeć - o ile sprawy te pociągają za sobą wybory moralne - pod pretekstem, że zajmuje się tylko zbawieniem wiecznym; nie może, ponieważ zbawienie wieczne osiąga się, działając w świecie, ponieważ byłoby szaleństwem utrzymywać, że Kościół mógłby się odgrodzić od konfliktów politycznych lub społecznych, w których jego głos może poprzeć sprawę moralnie słuszną.

Ale to nie brak wystarczająco wyraźnego "zaangażowania" szkodzi Kościołowi; przeciwnie - to szczególny sposób całkowitego identyfikowania się ze sprawą doczesną, tak że odnosimy wrażenie, iż Kościół zapomniał o zawsze i nieuchronnie względnym charakterze rzeczy ziemskich lub o różnicy między wsparciem jakiejś sprawy z powodów moralnych a przymierzem z siłą polityczną, ruchem, partią, które w danym momencie popierają tę samą sprawę.

***

Po co nam chrześcijaństwo, jeśli jest tylko politycznym lobby? Dla zachowania frazeologii, której ludzie już i tak nie traktują poważnie?

Chrześcijaństwo nie ma ani obowiązku, ani prawa angażować się w jakąkolwiek sprawę tylko dlatego, że jest modna, i dlatego, że w przeciwnym razie ryzykuje, iż jeszcze bardziej "wyalienuje się" z życia publicznego; nie ma ani obowiązku, ani prawa utożsamiać się z żadnym świeckim ruchem, nawet całkowicie godnym pochwały z moralnego punktu widzenia. Ma ono obowiązek i prawo wspierać we wszystkich konfliktach to, co odpowiada moralnie jego wymogom, ale jeśli za każdym razem nie kładzie nacisku na nieabsolutny charakter wartości doczesnych, działa samobójczo i traci znaczenie, ponieważ jego obecność w świecie jest ważna o tyle, o ile jest obecnością Jezusa Chrystusa, to znaczy trwaniem ponadczasowego w czasowym.

Nie jest też prawdą, że chrześcijaństwo traci siłę z powodu niewystarczającego zaangażowania w sprawy świeckie. Dlaczego Kościołowi miałoby zależeć na tym, by zachowywać w swym łonie tych, dla których jest on tylko narzędziem manipulacji i miałby służyć ich własnej sprawie - nawet godnej poparcia?

Jeżeli to nie Boga i Jezusa szukają ludzie w Kościele, nie ma on do wypełnienia żadnego specjalnego zadania.

 

-------------------------------------------------------

 

(...) Jezus dla nas

 

Streśćmy w pięciu punktach te reguły nowe, które możemy uniezależnić od apokaliptycznych proroctw Jezusa, od wiary w rychły koniec świata - chociaż wiemy skądinąd, że w jego nauczaniu były funkcją owych proroctw właśnie.

1. Zniesienie prawa na rzecz miłości. Powtarzam: zniesienie, nie uzupełnienie. Myśl ta weszła do kultury europejskiej jako przeświadczenie, że związki między ludźmi oparte na zaufaniu unieważniają związki umowy, że tam, gdzie zaufanie wzajemne i miłość organizują współżycie solidarne, zbędny jest kontrakt, zbędne stosunki roszczeń i obowiązków. Bóg Pięcioksięgu, mściwy i żądny posłuchu, choćby okrutnego, Bóg, który zawarł przymierze z Abrahamem za cenę gotowości absolutnej do poddaństwa, gotowości aż do ofiary z jedynego dziecka - ten Bóg, kiedy przeobraził się w Boga miłosierdzia, otworzył możliwość nowego spojrzenia na obcowanie międzyludzkie również.

Opozycja związku umowy i związku miłości pozostała w naszej kulturze w sposobie bycia, który nie jest organicznie zrośnięty (choć jest genetycznie związany) z wierzeniami chrześcijańskimi, żyła i żyje do dziś w niezliczonych odmianach. Czymże innym jest przeciwstawienie komunikacji egzystencjalnej i komunikacji rzeczowej w filozofii współczesnej, jeśli nie odtworzeniem kolejnym tego samego rozróżnienia?

W istocie bowiem nie tylko filozofie chrześcijańskie odnawiały ciągle na nowo to samo przeciwstawienie. Odtwarza je filozofia Rousseau, filozofia Kierkegaarda, filozofia Jaspersa. A kiedy Marks przeciwstawia więziom interesu w społeczeństwie wymiany towarowej więź swobodnego zrzeszania ludzi dobrowolnie solidarnych, podejmuje, za dawnymi socjalistami, ten sam motyw wyrosły z korzenia Jezusa, a w chrześcijaństwie nowoczesnym obecny najczęściej w herezjach, a najrzadziej w Kościele. A nawet tenże Nietzsche, kiedy powiada, iż to, co z miłości płynie, jest poza dobrem i złem - powtarza bezwiednie myśl wroga.

Wszystkie utopie, które ład umowy, więź prawną chciałyby unieważnić na korzyść ładu solidarności dobrowolnie podjętej, prawdziwie doświadczanej, słowem: wszystkie utopie powszechnego braterstwa, owocują na tym samym szczepie, nieraz obojętne wobec własnych, odległych początków.

 

2. Perspektywa zniesienia przemocy w stosunkach między ludźmi. Ta właśnie perspektywa wydaje nam się nieraz szczególnie utopijna i szczególnie naiwna. Każdy może w istocie powiedzieć z łatwością, że nigdy w życiu nie widział chrześcijanina, który by dosłownie brał własne chrześcijaństwo, a więc nadstawiał policzek, gdy go już raz spoliczkowano. Czym innym jest wszakże ów nakaz dosłownie pojęty, czym innym - ograniczona wersja, żądająca zniesienia źródeł przemocy. Od chrześcijan nikt nie oczekuje wszakże, by dosłownie wcielali w życie przykazania Ewangelii. Wymaga się raczej, by brali na serio skromne i elementarne reguły tolerancji; by rezygnowali z przemocy. Ale i to żądanie uchodzi często za fantastyczne. Ludziom, którzy lubią się chełpić swoim realizmem życiowym - jak gdyby to słowo znaczyło cokolwiek albo jakby wynikały z jego przyjęcia jakiekolwiek wskazania konkretne - wydaje się, że idea zniesienia przemocy zasługuje tylko na zdrowy śmiech.

Ale któż jest właściwie naiwny? Ci, którzy sądzą, że mimo wszystkich wiadomości z historii ludzkiej można zmniejszać udział przemocy w stosunkach między ludźmi i że wiele rzeczy zostało wywalczonych, a więcej jeszcze może być wywalczonych bez gwałtu, czy też ci, co sobie wyobrażają, że nic bez przemocy nie da się osiągnąć, a zwłaszcza że dzięki przemocy da się osiągnąć wszystko?

Żaden przeciwnik chrześcijaństwa nie może zaprzeczyć temu, że chrześcijaństwo bez użycia przemocy zdobyło pozycję, w której mogło samo przemoc uprawiać i używać imienia Jezusa jako narzędzia tortur. Jest też prawdą, że pewne formy praktycznego działania, opartego na zasadzie presji bez gwałtu (na przykład akcja Gandhiego), bezskuteczne bynajmniej nie były.

Hasło zaniechania gwałtu w stosunkach międzynarodowych jest werbalnie uznane prawie powszechnie. Otóż to - powie ktoś - werbalnie przyjęte, i cóż stąd? Otóż wiele, odpowiem. Wartości uznane werbalnie i gwałcone praktycznie są uznawane werbalnie tylko dlatego, że obecna jest presja opinii powszechnej, która wymusza zgodę.

Nie rozdzierajmy szat nad hipokryzją, ale przyjmijmy raczej do wiadomości, że hipokryzja jest świadectwem faktycznej siły społecznej tych wartości, którymi się maskuje - zgodnie ze sławnym aforyzmem La Rochefoucaulda. Nie są dawne czasy, kiedy przywódcy państw nie wahali się oznajmić, że prowadzą politykę ekspansji, zdobywczą i wojenną; te oświadczenia stały się rzadkością. Idea świata bez przemocy została przyjęta.

Tym samym nadzieja świata bez przemocy nie jest bezmyślnym marzycielstwem. Nie ci są naiwni, co myślą, że stopień użycia przemocy może słabnąć, i walczą o to, by słabnął - naiwni są ci, co wierzą, że przemoc wszystko załatwia. Wiara taka wydaje się rodzajem fiksacji infantylnej; wobec dzieci do pewnego wieku stosowanie przemocy jest nieuchronne, zazwyczaj jednak zmniejsza się stopniowo razem z wiekiem. Nieraz jednak rodzice przedłużają bez miary użycie przemocy ponad potrzebę. Osobnik tak wychowany nabiera na ogół przeświadczenia, iż jest niepodobieństwem, by coś poza przemocą regulowało związki między ludźmi, i z własnych infantylnych doświadczeń buduje sobie infantylny pogląd na świat, podnosząc je do rangi prostackiej historiozofii, którą się szczyci nawet, powiadając, że jest „realistyczna” albo „pozbawiona złudzeń” i tym podobne.

W rzeczywistości wiara we wszechmoc gwałtu jest nie tylko naiwna, ale w tej bardziej rozległej skali również przeciwskuteczna; jakoż wiadomo, że formy życia zbiorowego, które niczym oprócz przemocy nie rozporządzają, ponoszą klęskę, ponieważ właśnie nie radzą sobie z sytuacjami, w których przemoc się nie przydaje, a wierzą dziecinnie w jej wartość wszechużyteczną.

Odwrotnie, ludzie uporczywi i zdecydowani bardzo często dochodzą swego bez użycia przemocy, za to dzięki odwadze połączonej z inteligencją. Rezygnacja z przemocy nie jest bowiem koniecznie biernością ani gotowością do lękliwego posłuchu: Chrystus rezygnował z przemocy, ale walczył nieskończenie o własny punkt widzenia i złamał opór dysponentów przemocy, ginąc samemu. Idea życia bez przemocy nie jest ani głupia, ani utopijna: wymaga tylko odwagi, której najbardziej pozbawieni są czciciele gwałtu jako środka uniwersalnego, jako że są gotowi walczyć tylko wtedy, gdy mają w rozporządzeniu przemoc wobec słabszych, i nigdy inaczej.

 

3. Że nie samym chlebem żyje człowiek. Zdanie to cytuje Chrystus z Deuteronomium, z tekstu, któremu tylekroć zaprzecza. Ale też nadaje mu sens rozszerzony. Mamy jak lilie i ptaki polne nie troszczyć się o życie, o jadło i pokarm. Byłżeby to również produkt pobożnej naiwności? Nie. W całej kulturze europejskiej trwa bezustanny, wielowiekowy trud o uznanie dla wartości, które się nie dają sprowadzić do potrzeb fizycznego, życiowego zaspokojenia, o zgodę na to, że są takie wartości, że są prawdziwe i że są niezależne od innych. Zgoda taka wydać się musi trywialna, nie olśniewa nowością - ale też wszystko, co Jezus głosił, jeśli ostało się potem w kulturze, jest po wiekach banałem, lecz dzięki niemu właśnie banałem się stało.

Że człowiek nie tylko odżywia się i odziewa - cóż bardziej banalnego? Okazywało się jednak nieraz, że długo trzeba walczyć o uznanie tego banału, przekonując na przykład, że ludzka twórczość duchowa nie może być oceniana wedle wątpliwych pożytków, jakie by miała przynosić wytwórczości materialnej. Zachowajmy przeto nieco wdzięczności dla tego, który przypomniał nam, że nie samym chlebem żyjemy, również wiedząc o tym, że zalecenia, byśmy żyli jak lilie i ptaki, nie da się dosłownie przyjąć.

 

4. Zniesienie idei ludu wybranego. Jezus otworzył Boga dla wszystkich. Albo po prostu dopełnił otwarcia, które przed nim podjęli żydowscy prorocy. Jego Bóg nie każe swemu ludowi, by się nie żenił z córkami niewiernych albo tępił inne narody; powiada, że wszyscy sprawiedliwi są jego ludem, obiecuje, że wielu przyjdzie od wschodu i od zachodu, od północy i od południa, by zasiąść w królestwie Bożym razem z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem. Bóg, do którego Jezus się zwraca, ukochał świat i tak go ukochał, wedle słów Jana apostoła, że dał mu syna własnego ku zbawieniu. Nie masz u niego Greczyna ani Żyda.

Odwołujemy się znowu do banalności, o których wstyd prawie mówić, a które wszakże weszły do kultury europejskiej jako wielka sprawa, jako problem nieodwołalny, skoro się raz pojawił, jako wartość ociekająca krwią wielu walczących o jej uznanie. Że nie ma narodów wybranych, przez Boga lub historię ponad inne ulubionych i uprawnionych do tego, by w imię jakiejkolwiek racji narzucać innym swoje zwierzchnictwo – nic bardziej skromnego w świecie refleksji teoretycznej i nic bardziej prowokującego dramatyczne starcia, jeśli na serio jest potraktowane. Że fundamentalne wartości ludzkie są własnością wszystkich i że ludzkość tworzy jeden lud – idea taka stała się dzięki nauce Jezusa niezbywalną częścią naszego świata duchowego.

 

5. Organiczna nędza doczesności. Nie jest ważne w tym punkcie, do jakiego stopnia ów obraz świata ludzkiego nieuleczalnie ułomnego jest „dobry”: ważne jest, że stał się nieodmiennym fragmentem duchowego rozwoju Europy, tematem powracającym nieustannie w refleksji filozoficznej najróżnorodniejszej – bynajmniej nie chrześcijańskiej tylko lub wprost przez chrześcijaństwo inspirowanej. Jezus tłumaczył ludziom, że są nędzarzami i że zatajają przed sobą własną nędzę; Pascal, gdy przyswoił sobie tę wiarę, uczynił z niej ośrodek życia duchowego.

Rację ma każdy, kto powie, że myśl ta nieraz służyła do tego, aby obezwładnić ludzi w pragnieniu poprawy doczesnego bytu, że usprawiedliwiała ducha rezygnacji wobec losu, że wymuszała zgodę na zastane warunki, że sięgano do niej, by gasić doktryną protesty zbiorowości uciskanych i upośledzonych przeciwko eksploatacji, że nadawano jej sens, który cnotą czynił niewiarę w jakąkolwiek realną naprawę świata. Prawdą jest także, że zdobił się nią nieraz chór sytych i zaspokojonych, którzy tłumaczyli głodnym i upośledzonym, że dobra ziemskie są mało warte, a losem doczesnym nie należy się trapić. Przestała nas prawie wzruszać obrzydliwość tych interpretacji, tak się od nich roi w dziejach chrześcijaństwa.

Istnieje, na przekór wszystkiemu, inny sposób rozumienia owej myśli, który nie ciągnie za sobą nieuchronnie owej sankcji dla ludzi zaspokojonych w przywileju; nikczemność tej sankcji ujawniono dawno i jak widzimy, powoli rezygnuje z niej chrześcijaństwo.

W owym przekonaniu o organicznej ułomności egzystencji ludzkiej pozostaje coś, co może być i bywa naprawdę tematem refleksji filozoficznej całkiem niezależnie od tamtego użytku; coś, co dla filozofów było zawsze ważne jako przedmiot i może być, co więcej, rozważane, bez względu na wiarę lub niewiarę w żywot przyszły, a także nie skłania zgoła do takiej oto konkluzji, że w obliczu strukturalnego inwalidztwa naszego bytu wszelki trud naprawy tego, co daje się naprawić, jest daremny i bezpłodny.

Można bowiem usilnie się starać i można walczyć o to bez końca, by zmieniać w warunkach ludzkiego istnienia wszystko, co zmienić można, a przy tym wiedzieć, że absolut jest nieosiągalny, że pewna organiczna ułomność ludzkiego istnienia nie podlega naprawie, że obecne jest w nas niedołęstwo fundamentalne związane z samą skończonością ludzką. Ten temat nie przestanie filozofów zajmować.

(...)

1965

Tekst za: Leszek Kołakowski, „Nasza wesoła apokalipsa. Wybór najważniejszych esejów”, wybór i układ Zbigniew Mentzel, Znak, Kraków 2010. Pierwodruk: „Argumenty” nr 51-52/1965.


 

 

NIE PRODUKUJMY ZNIEWOLONYCH UMYSŁÓW

Maria Hawranek, Szymon Opryszek: To pan gotuje dzieciom ten los. A dokładniej - pańscy wychowankowie. 

Prof. Bogusław Śliwerski: 30 proc. z nich to ludzie z pasją, którzy chcą rozwijać siebie, metody nauczania, zmieniać szkołę. Rozumieją, że nauczycielstwo to forma władzy nad duszą, psychiką dziecka, jego wrażliwością. Dostają od nas wiedzę na poziomie krajów zachodnich. Ale nie mogą jej wykorzystać. Jeśli trafią do szkoły publicznej - a jest ich 98 proc. - to koniec.

Ostatnio moja była studentka, nauczycielka z Pabianic, przyjechała na dyżur i płacze: "Czemu mi profesor pokazał, że można inaczej, aktywniej i ciekawiej?". Miała hospitację dyrekcji, zrobiła grę geograficzną, wyszła świetna lekcja. A dyrektorka ją wzywa na dywanik i w krzyk: "Jakieś zabawy, gry, dzieci chodzą po klasie - to był chaos!".

Nauczyciel jest zniewalany przez dyrektora, dyrektor przez kuratora, kurator przez ministra. Ten system traumatyzacji przenosi się na dzieci.

Zawsze się przenosił. Dzieci i ryby głosu nie mają. 

- Mam na myśli nie tyle posłuszeństwo i nakazowość, ile niewrażliwość na różnice rozwojowe i wynikające z niej uśrednienie procesu kształcenia. Polska dydaktyka działa jak przedpotopowy radar: wysyła ten sam sygnał - informacje i nakazy - do wszystkich i od wszystkich odbiera sygnał zwrotny. Dzieci na różnym stopniu dojrzałości lądują w tej samej grupie wiekowej. Sześć czy osiem lat - dla systemu to jedno.

Gdy powstawał skauting, jego założyciel Robert Baden-Powell sformułował zasadę, że nikt lepiej nie wspomaga uczenia się niż rówieśnik. Nauczyciele to wiedzą, ale nie mogą tego stosować. Tylko uparty rodzic wystara się o przeniesienie zdolnego dziecka do klasy wyżej. Nauczyciel nie chce oddać takiego ucznia, bo ma kim się pochwalić.


Może po prostu klasa ma limit, a gdy się go przekroczy, to trzeba zatrudnić drugiego nauczyciela? 

- Zdarza się, że nie ma miejsca w klasie, ale bardzo rzadko.

Wybitny pedagog profesor Czesław Kupisiewicz już dziesiątki lat temu robił badania niepowodzeń szkolnych i zdiagnozował syndrom nieadekwatnych osiągnięć szkolnych. Czyli sytuację, kiedy utalentowani uczniowie są przetrzymywani w klasach niedopasowanych do ich rozwoju. A psycholog Józef Kozielecki powtarza, że system szkolny zalewają fale NiL - nudy i lęku. Nudy tych ponadprzeciętnie uzdolnionych i lęku tych, którzy mają jakieś deficyty.

Czyli znowu zły system. 

- Ciągle jesteśmy krajem, w którym cieszymy się z wykazywania, że ktoś jest gorszy. I dlatego w szkole nie koncentrujemy się na tym, jak odkryć pokłady złota w osobowości dziecka, tylko udowadniamy, czego nie umie. Jak w jeździe figurowej na lodzie: są eksperci, wytyczają górną granicę, a potem koncentrują się na błędach i odliczają punkty.

W Polsce zabraniamy uczyć się dzieciom na błędach. W innych kulturach to na nauczyciela spada odpowiedzialność za błędy uczniów. To on ma zrobić wszystko, by podopieczny ich nie popełniał i nie bał się do nich przyznać. Ale też wszędzie, poza krajami postsocjalistycznymi, nauczyciele mają większą autonomię niż w Polsce.

Ciekawym przypadkiem są Czechy, które nie poddały się strukturalnym zmianom dostosowującym do wymogów Unii, czyli sześć klas podstawówki, a potem I stopień szkoły średniej lub zawodowej.

Jest pan przeciw gimnazjom? 

- Broń Boże! Ale dlaczego każdy musi do nich iść? To swego rodzaju trik polityczny. W 2002 roku w PISA, międzynarodowych testach 15-latków, wypadliśmy słabo, bo przeprowadzono je w liceach, w szkołach zawodowych i w technikach. W 2005 roku zawodówki były już kolejnym szczeblem po gimnazjum, więc PISA przeprowadzono tylko w gimnazjach i nagle odnotowaliśmy wspaniały skok edukacyjny.

Podobnie jak Francuzi czy Niemcy powinniśmy mieć alternatywę dla szkoły średniej I stopnia - dla uczniów zorientowanych na kształcenie zawodowe, rzemieślnicze. Od razu rozwiązałby się problem z przemocą w gimnazjach - uczniowie, którzy intelektualnie nie dają sobie rady z programem, nie musieliby się frustrować i tej frustracji wyładowywać.
 

A co z Czechami? 

- Roztropnie zachowali dziewięcioletnią szkołę podstawową. Po piątej klasie, jeśli dziecko jest uzdolnione, nauczyciel z rodzicem i dzieckiem ustalają, czy idzie do gimnazjum. To tzw. gimnazjum wieloletnie. Można do niego iść również po klasie szóstej, siódmej, nawet dziewiątej. To szacunek dla różnic w indywidualnym rozwoju. Dziecko dostaje program dostosowany do swojego poziomu i pokonuje próg, kiedy jest gotowe. W gimnazjum wszystko się wyrównuje - docierają do niego najlepsi, ale swoim tempem. Pozostali idą do szkół technicznych i zawodowych.

W jakim wieku dzieci powinny iść do szkoły? 

- Procesów psychorozwojowych dziecka, jego natury, nie zmieni żadna ustawa ani widzimisię polityków. Wiek dojrzałości szkolnej większość dzieci na całym świecie osiąga w siódmym roku życia. Można skierować cztero-, pięcio- czy sześciolatki do szkół, jak we Włoszech czy w Anglii, ale i tak w tych placówkach organizuje im się edukację przedszkolną, uczenie się poprzez zabawę. Finowie - tacy świetni w międzynarodowych badaniach PISA - kształcą w szkołach od siódmego roku życia. To problem tylko i wyłącznie organizacji procesu kształcenia.

Byliśmy w Czechach, a jak jest u sąsiadów na zachodzie? 

- W Niemczech i Austrii jedna klasa ma dwa pomieszczenia. Jedno do pracy w skupieniu, na fizyce, matematyce czy geometrii, drugie do zajęć związanych z wyobraźnią czy ekspresją. U nas wszystko odbywa się w jednej sali, a dzieci siedzą jak w autobusie, jedno za drugim, frontem do tablicy.

I dźwigają sterty podręczników, ciągle coś notują, wypełniają mnożące się karty zadań, codziennie muszą ten nawał papierów ogarniać - czy już wszystko, czy jakaś praca domowa nie umknęła. A w Holandii uczniowie mają tablety, w nich notują, na dodatkowe zajęcia zapisują się przez sieć.

Nasze dzieci są online, a polska szkoła wciąż jest offline. Ograniczona przez gorset partyjno-centralistyczny.

Proszę wybaczyć, ale to brzmi okropnie. Zarazem akademicko i aktywistycznie. 

- To jeszcze dorzucę, że szkoła jest przedłużonym ramieniem władzy: ideologicznym, politycznym i światopoglądowym. Polem do uprawiania socjotechniki. A to przekłada się na codzienność każdego dziecka i nauczyciela. Zależnie od partii zmienia się listy lektur, chodzi się na takie a nie inne filmy, organizuje określone wycieczki. Dzieci są skoszarowane i chowane od strychulca, więc rodzice stają się zakładnikami władzy.

Ta mentalność udziela się nauczycielom - proszę spojrzeć na białe linie dla rodziców, żeby nie przekraczali progu szkoły, na pokoje nauczycielskie z klamką tylko od wewnątrz.

Może to i lepiej, jak taki rodzic - często nadopiekuńczy, roszczeniowy albo naładowany ekstremalnymi poglądami - nie wtrąca się do edukacji. 

- Zależy dla kogo. Dla władzy autorytarnej - owszem. Ale jeśli na serio chcemy tworzyć społeczeństwo obywatelskie oparte na wiedzy, mieć innowacyjną gospodarkę, to nie możemy produkować zniewolonych umysłów.


A tylko 30 proc. nauczycieli chciałoby te umysły uwalniać. Kim są pozostali? 

- Z międzynarodowych badań ONZ dotyczących zawodów sfery publicznej wynika, że najbardziej uległościowy jest nauczycielski. Więc ogólnie można powiedzieć, że w większości trafiają do zawodu osoby, które były posłusznymi dziećmi. Nie chcę wyjść na szowinistę, ale również dlatego mamy wysoki wskaźnik feminizacji tej profesji.

U nas mniej więcej 40 proc. to rzemieślnicy - przykładni, ale niezbyt twórczy. Pozostali to tacy, którzy leczą kompleksy, bo mają władzę.

Ale przed chwilą powiedział pan, że na uczelni im wszystkim, nie tylko tej zaangażowanej jednej trzeciej, przekazujecie nowoczesne podejście do kształcenia. 

- W Polsce wcale nie jest tak źle z kształceniem nauczycieli. Nasze uczelnie wypuszczają ludzi z wyobraźnią, myślących, wyposażonych w dobre narzędzia. I ci rzemieślnicy też mogliby się spełniać w pracy. Ale tylko nieliczni trafiają do szkół, gdzie mogą się realizować. Większość - do miniwięzień.

I teraz albo się przystosowują, idą do pracy zobojętniali jak urzędnik, bo przecież za coś trzeba żyć, albo popadają we frustrację. Czują, że mogliby więcej, że kostnieją, widzą, jak marnuje się możliwości dzieci, ale jednocześnie ciągle myślą, jak związać koniec z końcem. To przecież inteligencja, a czasem nie stać ich na książkę czy kino. 30 proc. nauczycieli nie chroni Karta nauczyciela, bo na przykład pracują na zlecenie w tzw. placówkach niepublicznych wykonujących zadania szkół publicznych i można ich zwolnić bez uzasadnienia. Jak się mają rozwijać i inwestować w siebie, jak eksperymentować, skoro w każdej chwili mogą się nie spodobać?

Dziś zawód nauczyciela jest duchowo schizoidalny, a w codziennej praktyce - wyczerpujący.

Dużo jest tych frustratów? 

- Badania socjologiczne, psychologiczne i pedagogiczne na temat zaangażowania i obciążeń nauczycieli - prowadzone w różnym czasie - wykazały, że 30 proc. z nich zagraża uczniom i sobie samym. Mają najwyższy wskaźnik wypalenia zawodowego, są znerwicowani, niekiedy to nawet sadyści. Takie osoby powinny mieć zakaz wstępu do szkoły.

Czy rodzic może to w ogóle jakoś kontrolować? 

- W bardziej rozwiniętych demokracjach decentralizacja oświaty ułatwia lokalną kontrolę. W Szwajcarii na początku roku szkolnego lokalna prasa publikuje rozmowy z nauczycielami. Coś rewelacyjnego! Nauczyciel zachęca: przyjdźcie do mnie, jestem transparentny, wiarygodny, a obywatel dowiaduje się, kto będzie uczył jego dziecko.

My też mamy prawne możliwości pozbawienia aparatu centralistycznego władzy nad szkołą. Ustawa dopuszcza powołanie rady szkoły - czyli organu kontrolnego i opiniodawczego ponad dyrektorem. Zrobiłem badania: tylko 2 proc. szkół w Polsce ma taką radę. Czyli nie chcemy korzystać z demokracji.

No ale w takiej radzie zwykli rodzice szybko potulnieją w zderzeniu z dyrektorem, który w mniejszych miejscowościach jest drugi po Bogu. 

- Rada szkoły to nie rada rodziców. Z wniosków rady rodziców dyrektor może sobie nic nie robić, uchwały rady szkoły są obowiązujące, mają moc administracyjną - więc dyrektor jest z ich realizacji rozliczany. Taka rada ma duże możliwości, może oceniać dyrektora, wnioskować o ocenę nauczycieli, opiniować innowacje. Nie może do niej należeć żaden członek kierownictwa placówki, jedynie nauczyciele, rodzice, a w szkołach ponadpodstawowych - uczniowie. Co notabene uważam za skandal: reformując szkolnictwo, prof. Handke usunął dzieci z rad w podstawówkach, chociaż były w pierwotnym projekcie.

Autonomia i uspołecznienie szkół. Wolność i kontrola społeczna. Tego nam trzeba. I tego szukamy, na razie poza szkołą publiczną. Już 2 tys. osób kształci dzieci w systemie edukacji domowej, powstają tzw. szkoły wolne.

Na przykład modne ostatnio szkoły demokratyczne, bez siatki zajęć, w których nauczyciel nie wykłada, tylko pomaga. 

- To powrót do starogreckiego rozumienia szkoły jako przestrzeni, w której przeżywamy radość z nauki i doświadczania. Ale taki model jest trudny dla ucznia i rodzica, bo gdy nie ma przymusu uczęszczania do szkoły i można uczyć się, kiedy się chce, to wymaga nieustannego trudu mierzenia się z wolnością.

To szkoły absolutnie niszowe na całym świecie i jako wysepki prawnego i kulturowego oporu zawsze takie będą. Ale w Polsce jest im jeszcze trudniej.

Dlaczego? 

- U nas rodzice nie wierzą szkole i nauczycielom. Są niecierpliwi. Sami byli kształceni w sposób dyrektywny. Czego się nauczyłeś? - pytają codziennie. A dziecko ze szkoły niepublicznej o tym nie powie, bo uczy się nieświadomie, w trakcie zabawy. Nie potrafi opisać tego procesu, bo nie wie, że się odbywa.

Na początku lat 90. pedagog prof. Ryszard Łukaszewicz założył Wrocławską Szkołę Przyszłości. Powiedział: nie interesuje nas program, doprowadzimy dzieci do dojrzałości, kulturowego statusu, ale nie idąc ścieżką nakreśloną przez państwo. Po półtora roku rodzice zaczęli zabierać dzieci, bo szkoła nie wystawiała świadectw.


Kto zakłada takie nietypowe szkoły? 

- Najczęściej eksperymenty rodzą się w środowisku nauczycielskim. Rodzice chcą coś stworzyć dla swoich dzieci. Jak student, który opracował system komunikacji z osobą z porażeniem mózgowym, bo miał taką osobę w rodzinie. Potrzeba jest matką wynalazku. Sam w latach 90. tworzyłem klasy autorskie w szkołach państwowych dla klas jeden - trzy, z żoną wprowadziliśmy edukację wolnościową. W całym kraju było 90 takich klas, a ponad 10 tys. nauczycielskich programów autorskich!

Pan z pierwszą żoną, Wiesławą Śliwerską, też eksperymentowaliście. W waszych klasach autorskich jeden - trzy dzieci miały tablicę na wysokości swoich oczu, siedziały w kręgu, mogły sobie zaparzyć herbatę. I nie było ocen. 

- Tak, uczniowie dostawali automatyczną promocję do trzeciej klasy. I umówiłem się z wizytatorami, by nie wchodzili do klas. Chodzi o to, że dzieci nie mają zbierać stopni jak znaczków w albumie, tylko umiejętności. Chcieliśmy, żeby pokazywali, z czym sobie nie radzą. Na przykład językoznawca Bronisław Rocławski uznał, że kiedy uczeń na dyktandzie ma dylemat, czy porzeczka jest przez "rz" czy "ż", to zostawia kreseczkę. I nie ma pola do manipulacji, pisania "rż" i tłumaczenia, że się nie wykreśliło, tylko wyraźny sygnał, że uczeń nie wie.

 

Po pięciu semestrach takiej edukacji dzieciaki wchodziły w system oceniania jak po maśle. Pewne siebie, z wysokim poczuciem własnej wartości, które w tradycyjnej szkole często jest podkopywane już w pierwszej klasie.

Do klasy mogli też wchodzić krewni i znajomi. 

- Babcia mogła przyjść do klasy, ale nie pogłaskać wnuczka, tylko na przykład przynieść wszystkim jabłka. Nie chcieliśmy, żeby klasa była jak klatka w zoo. Ale zawsze pytaliśmy uczniów, czy możemy kogoś wpuścić. Chodziło o podmiotowość. By czuli, że są ważni i mogą podejmować decyzje.

A dzisiaj można prowadzić takie klasy? 

- W rozporządzeniu ministerialnym jest taka wolnościowa ścieżka, ale wymaga energii i determinacji. Chcę uczyć matematyki w systemie edukacji zróżnicowanej, która polega na pracy z uczniami w różnym wieku, by mogli rozwijać swoją wyobraźnię i kulturę myślenia zgodnie z poziomem własnych kompetencji, to przygotowuję projekt, przedstawiam do końca marca radzie pedagogicznej i wtedy z nowym rokiem mogę go realizować.

To innowacja, bo jest jeszcze eksperyment: ten wymaga wprowadzenia zupełnie nowych metod, form czy środków kształcenia, których efektywność sprawdza się metodami badań naukowych. W wyniku eksperymentu mamy możliwość porównania, czy niestandardowe podejście jest lepsze, korzystniejsze od obowiązującego modelu. Jeśli chcę robić eksperyment, muszę zgłosić go do ministerstwa i mieć opiekę uniwersytetu.

I tu pojawia się zastrzeżenie: ani innowacja, ani eksperyment nie mogą kosztować. Muszą się mieścić w ramach środków budżetowych.

A przecież eksperymentalne podejście było wpisane w samą ideę zmiany ustroju. Jednym z postulatów "Solidarności" z 1981 roku, potem doskonalonym w podziemiu, była szkoła kreatywna i autonomiczna. Miały być dwa fundamenty edukacji: decentralizacja władzy oraz laboratoryjne doświadczanie demokracji w szkole, tak żeby dla rodziców i dzieci, obywateli i przyszłych obywateli, nie była pustym hasłem. Prof. Henryk Samsonowicz, minister edukacji w rządzie Mazowieckiego, już w 1989 roku skierował do rodziców i nauczycieli list: "Bierzcie szkoły w swoje ręce, to wy jesteście odpowiedzialni!".

I co dalej? 

- Wojna na górze w "Solidarności" i przejęcie rządów przez lewicę zakonserwowały model centralistyczny. W 1993 r. wraz z lewicą u władzy rozpoczął się proces blokowania demokratyzowania, w tym decentralizowania szkolnictwa, a wraz z nim także zniechęcanie nauczycieli do oddolnych innowacji i reform. Odtąd miało być wszędzie równo. A potem już wszystkie kolejne partie traktowały szkolnictwo jako własność partyjną. Chociaż wygląda na to, że nauczyciele mają już dość.

Tacy pozbawieni pasji, sfrustrowani nauczyciele przyłapują dzieci na błędach. Kto przyłapuje nauczycieli? 

- Dyrektor szkoły raz do roku podczas hospitacji. I jeszcze opiekun awansowany, czyli jeden ze starszych nauczycieli, który ma za zadanie opiniować, doradzać. I kuratorium, które kieruje wizytatora. To stresujące, bo nikt nie lubi, gdy patrzy się mu na ręce.

Nie zawsze z tego patrzenia coś wynika. Znamy przypadek, gdy nauczycielka, pierwszy rok w zawodzie, zadawała sześciolatkom po trzy strony jednej literki. Dzieci i rodzice byli w rozpaczy. Wizytował dyrektor, wizytator, opiekun - i wszystko grało. Lekcja przebiega prawidłowo, materiał jest przerabiany. 

- Przyjęło się obyczajowo, że dyrektorzy uprzedzają, kiedy będą hospitować. W efekcie te lekcje są pokazem tresury, cyrkiem: nagle nauczyciel muzyki przynosi instrumenty, choć zawsze były tylko wykłady o kompozytorach. To nie tylko patologia, ale też sposób na utratę autorytetu, bo przecież uczniowie świetnie wszystko rozumieją.

Dlatego oprócz rady szkoły potrzebujemy jeszcze samorządu zawodowego. Wtedy społeczność nauczycielska byłaby prawdziwą przeciwwagą dla polityków i sama zarządzałaby jakością profesji: kto ma prawo wejść do zawodu, jak rozliczać patologicznych przedstawicieli, w jaki sposób doskonalić nauczycieli.

U lekarzy czy adwokatów samorząd tylko cementuje korporacyjną solidarność. 

- I właśnie po to powinna być rada szkoły oraz społeczność rodzicielska. Poza tym lekarzy czy prawników obowiązują warunki wejścia do zawodu: lekarz, zanim stanie się specjalistą, odbywa praktyki i zdaje egzamin, prawnik musi odsłużyć aplikację. W Niemczech czy Hiszpanii po rocznym okresie próbnym nauczyciel zdaje egzamin państwowy, w Szwajcarii musi mieć średnią 4,5 z ośmiu przedmiotów. U nas wystarczy mieć 30 proc. punktów na maturze i przebrnąć przez kolejne sesje na studiach.

Z samorządem jest jeszcze ten kłopot, że uderzyłby w związki zawodowe. A w Polsce związki oznaczają nie tylko pieniądze - ponad 12 tys. związkowców (to dane z 2011 roku, związki je ukrywają, tak naprawdę jest ich o wiele więcej) bierze pensję na etacie, lecz nie uczy, bo są oddelegowani do pracy związkowej - ale też wpływy. Związkowcy nie tylko walczą o warunki pracy, ale wtrącają się w sprawy pedagogiki, ustroju szkolnego, dydaktyki. Często są ważniejsi niż eksperci. Na przykład minister Zalewska skreśliła ekspertów z zespołu konsultującego rozporządzenia i ustawy z zakresu edukacji, ale zostawiła związkowców.

 

Nie pensje, nie stabilizacja, nie samorealizacja - to jaką nauczyciele mają dziś motywację do samokształcenia? 

- Poprzez awans. Stażysta może zostać nauczycielem mianowanym, potem dyplomowanym, ale jednocześnie na pierwszym szczeblu może zatrzymać się tylko trzy lata. Ale bywa, że dyrektor nie zwalnia stażysty, który się nie rozwija, bo stażyści i nauczyciele kontraktowi są najtańsi. Poza tym w ostatniej dekadzie nastąpiło przegrzanie, jeśli chodzi o doskonalenie zawodowe. Ponad połowa nauczycieli osiągnęła status dyplomowanych. To ostatni stopień, więc wyżej może się już nie chcieć.

Najlepsza motywacja w każdym zawodzie to finansowa. Gdyby rząd inwestował w nauczycieli, można byłoby więcej od nich wymagać.

Od nauczycieli bez pasji? 

- Ale zadowolonych i zmotywowanych. Nauczyciele w Niemczech, Austrii czy Szwajcarii mają Bildungsurlaub, płatny urlop kształceniowy na własny rozwój. Co roku dwa tygodnie, po 15 latach - sześć. Mam problem z trudnym uczniem, to spotykam się z psychologami. Mam problem z kontrolowaniem emocji, to idę na kurs technik relaksacyjnych albo jogi. Takich szkoleń finansowanych przez ministerstwo kultury - bo, uwaga, Niemcy wychodzą z założenia, że edukacja to włączanie w świat znaczeń i symboliki, więc nie mają resortu edukacji - jest ileś do wyboru.

Wybór - to słowo klucz. U nas oczywiście też istnieje doskonalenie zawodowe, ale w praktyce tematykę wyznacza ministerstwo. Na każdy rok są przewidziane priorytety: bezpieczeństwo, ocenianie, dyscyplina. Ich realizacja jest jednym z czynników branych pod uwagę przy ewaluacji szkoły, więc zwykle kursy organizuje się pod te priorytety. Zwykle są nudne i beznadziejne.


No ale są jeszcze najróżniejsze warsztaty i najróżniejsze szkolenia z twórczego uczenia prowadzone przez rozmaite organizacje pozarządowe. Może nie na wsi, ale praktycznie w każdym mieście. 

- Z kursów nowych metod kształcenia korzystają głównie nauczyciele przedszkolni i licealni zajmujący się przedmiotami ścisłymi i informatyką. Pierwsi, bo mają największą autonomię i wiedzą, że będą mogli te zmiany rzeczywiście wprowadzić. Drudzy, bo nowe technologie i narzędzia naprawdę przydają im się w pracy.

Nie mówię, że doskonalenie zawodowe leży. Ot, choćby wielu nauczycieli kończy studia dzięki dofinansowaniu samorządu. Kłopot polega na tym, że robią to w oderwaniu od środowiska. Niewiele szkół prowadzi wewnątrzszkolne doskonalenie nauczycieli, czyli diagnozowanie i rozwiązywanie problemów - na przykład konfliktów z rodzicami czy niesprawiedliwego oceniania - w grupie koleżeńskiej. Taki model pozwala szerzej wykorzystać kompetencje nauczyciela po takim czy innym kursie i stwarza poczucie wspólnoty.

A czy tę wspólnotę zbuduje scentralizowana, ściśle kontrolowana, skupiona na formacji ideologicznej i patriotycznej, a nie na ciekawości świata szkoła? 

- Absolutnie nie! Najwyższy czas dokończyć rewolucję solidarnościową i uczynić edukację sprawą wspólną, ogólnonarodową, kulturową, a nie politycznie targaną przez partie władzy.

*Prof. Bogusław Śliwerski - ur. w 1954 r., pedagog, przewodniczący Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, założyciel i kierownik Katedry Teorii Wychowania Uniwersytetu Łódzkiego, wykłada na Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej. Prowadzi popularnego bloga Sliwerski-pedagog.blogspot.com . Tegoroczny laureat Nagrody Naukowej Prezesa Rady Ministrów za trzy monografie z dziedziny makropolityki oświatowej.

 

Gazeta Wyborcza

---------------------------------------------------

 

M. Król NIE UCZCIE NAS PRAWA, UCZCIE NAS KOCHAĆ

Wołanie o artystę polityki

 

Nie zawsze jest dobrze. Nie zawsze w danym kraju są ludzie, którzy potrafią działać skutecznie i dla umiarkowanego chociażby dobra ogółu. Nie zawsze po prostu zdarzają się ludzie wybitni. Dla wyjaśnienia: Jarosław Kaczyński nie jest wybitny, jest tylko cwany.

Oto Niemcy (czy Prusy) od czasów rozgromienia przez Napoleona do rządów Bismarcka, a zatem przez sześćdziesiąt lat, są w stanie nieustannego rozkładu, politycznej beznadziejności i w Europie nikt nie wie, że jest taki kraj, bo przecież nie jedno państwo. Dzięki temu i mimo to powstają wielkie dzieła Goethego i Schillera, Fichtego i Hegla. Ale w polityce bałagan i zdumiewający brak kompetencji. Fenomen Bismarcka to fenomen człowieka, który przywraca poczucie godności, a przede wszystkim rozumie, czym jest polityka – jest sztuką. Sztuką czekania i działania, gdy przyjdzie stosowny moment.

Podobnie jest w przypadku Francji, od afery Dreyfusa po de Gaulle’a. Bardzo wątpliwy przywódca, jakim jest fatalny dla przyszłości Clemenceau, i nikogo więcej. A jak się ktokolwiek pojawia, to natychmiast zamiast polityką zaczyna się zajmować kochankami. Nic więc dziwnego, że zachowanie większości polityków i niemal wszystkich obywateli Francji na progu II wojny światowej jest paskudne, a ideę patriotyzmu przejmuje Pétain. Fenomen de Gaulle’a to fenomen człowieka wierzącego, o poglądach głęboko konserwatywnych, nielubiącego demokracji, który wielbi Francję i wydobywa ją z bagna. Wierzy w republikę. Wierzy w Europę francuską. W tym czasie, znowu mniej więcej sześćdziesiąt lat temu, we Francji są wielcy pisarze, wielcy filozofowie i wielcy malarze.

Sens polityce trzeba narzucać – albo trzeba uwierzyć w demokrację do końca, do bólu. Umiar tu na nic. Roztropność nie wystarczy. Masom trzeba albo naprawdę przewodzić, albo je wciągnąć do współpracy, czyli do prawdziwej demokracji, czego nikt jeszcze nigdzie w świecie zachodnim nie uczynił.

Farbowani europejczycy

Mało kto pamięta, że w Polsce zawsze silne było poczucie antyeuropejskości. Ostatnie dwadzieścia kilka lat to okres wyjątkowy. Polacy położeni na prowincji kontynentu zawsze czuli się poniżeni i jak mali ludzie ratowali się pogardą dla poniżających. Poza tym istniała tylko – jak pisał Miłosz – cienka warstwa śmietanki, która nigdy naprawdę nie narzucała tonu. Tak, za pieniądze staliśmy się Europejczykami, ale to marna europejskość.

Owszem, historia, i tylko ta XIX i XX wieku, zna wielu anty--Europejczyków pragmatycznych i ideowych jednocześnie, ważących racje, szukających rozwiązań szerszych niż „Bóg, honor, ojczyzna”. Od Stanisława Staszica, który po rozbiorach chciał budować huty wspólnie z Rosją, przez Henryka Rzewuskiego, który w carze postrzegał pomazańca bożego, po Aleksandra Wielopolskiego czy po części Dmowskiego.

 

 

Na ogół jednak byli to ludzie, którzy nie lubili Europy, ale bali się Rosji, więc nie mogli uprawiać sensownej polityki. Nie mogli nawet myśleć sensownie. To, co nasze, polskie, katolickie, miało być szczególne, a było przygnębiająco głupie. Łącznie z hierarchią kościelną. Czy ktoś pamięta jednego wybitnego polskiego biskupa w całym XIX wieku, poza przypadkowym bohaterem, czyli Szczęsnym Felińskim? Polska była z Watykanem, a Watykan nie znosił zmieniającej się Europy. Teraz jest inaczej, ale polscy biskupi w większości są za tym samym Watykanem co wtedy.

Więc mówienie o tym, że Polska nagle stała się europejska, bo łatwo pojechać do Niemiec i zarobić lub taniej jest jeździć na nartach w Austrii niż w Zakopanem – jest nonsensem. Polska nie stała się europejska. Europejska stała się cienka śmietanka biznesu. A wobec tego, jak kiedyś słusznie pisał Zygmunt Krasiński, nienawidzimy Rosji – i nienawidzimy sprzedajnej, nadmiernie rozpasanej Europy.

Krasiński miał jednak wizję odrodzenia Polski mistyczną, ale też realistyczną. Spodziewał się mianowicie cudu, czyli wspólnoty szlachty polskiej z ludem polskim. Cud ten niestety do dzisiaj się nie zdarzył, wyjąwszy lata 1980-81. Polacy są rozumni, pracowici i trochę dzicy, jak to bywa na prowincji. Ludwik Dorn słusznie zauważył, że PiS ma swoją piosenkę: „Nie rzucim ziemi.”. Niezapomniany Jakub Karpiński nazywał jej fragment „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” polskim politycznym programem minimum. A gdzie piosenka zwolenników Europy? „We shall overcome” brzmi dzisiaj tragicznie, PiS zaś wzorem dawnych polityków zaczyna dusery z Łukaszenką.

Cień Piłsudskiego

Czasem Kaczyński myśli, że jest Piłsudskim. Bo równie wielkiego polityka Polska nie miała od rozbiorów. Jednak Piłsudski umiał stworzyć założycielski mit (pieczęć Rządu Narodowego z czasów powstania styczniowego ze sławnego przemówienia w Sali Malinowej Bristolu z 1923 roku). Znakomicie rozumiał też politykę zagraniczną i wojskową, tylko nie rozumiał, co to demokracja, i zrozumieć nie chciał, posłów zaś wsadzał do więzień. Kaczyński z Piłsudskiego pamięta tylko to ostatnie, a polska opozycja – nic.

Piłsudski był do głębi europejski, a jednocześnie znakomicie znał i cenił kulturę rosyjską. Chciał współpracować z Rosjanami, tylko oni nie chcieli. Chciał, co powtarzał za nim Jerzy Giedroyc, stworzyć więzi z krajami naszego wschodu, ale się nie udało. Nie udało się, bo Rosja oraz bo polski kołtun. Proszę poczytać Piłsudskiego i zobaczyć, co myślał o Polakach. Przypomnieć, jak zachowywali się biskupi, kiedy postanowił sprowadzić do Polski prochy uwielbianego Juliusza Słowackiego. Nie miał z kim pracować i dobrze o tym wiedział. I nie był Bismarckiem, który sam dał sobie radę – prawda, że tylko przez trzydzieści lat – z Niemcami. Ale jego zasada działania była też realistyczna: Polaków uczynić aniołami. Kaczyński wolałby diabłami.

Opozycyjny znaczy pięknoduch

Z całym podziwem dla marszów KOD-u, protestów opozycji okupującej w święta salę sejmową i trwającej przy idei rządów prawa oraz demokracji liberalnej, dostrzegam jej beznadziejną nieskuteczność i całkowity brak pomysłu na przyszłość. Trzeba protestować, ale trzeba też myśleć o tym, co będzie po Kaczyńskim, za kilka czy kilkanaście lat. W skali europejskich bałaganów to tylko moment.

Stało się jednak coś innego. Coś złego. Z przeszłości uczyniono wzór. Kiedy wiadomo już, że demokracja w postaci, jaką znaliśmy z czasów minionych, liberalizm i królestwo wolności już się kończą na całym Zachodzie, polska opozycja chce tego, co było. A było nieźle, chociaż kto zadał sobie trud myślenia, to mógł wiedzieć, że nie ma żadnej wspólnoty narodowej, że nie ma mitu założycielskiego, że Donald Tusk czy Bronisław Komorowski byli przeciwni mitom i romantykom, że komuniści dwa razy wrócili do władzy, że był bogoojczyźniany i nieporadny jako premier Jan Olszewski, dwa lata PiS-u oraz Samoobrona w ogródku.

Polska klasa średnia narodziła się z polskiego chłopstwa dręczonego przez stulecia. Jaka wobec tego ma być? Rację ma Andrzej Leder, ale przede wszystkim nie mają racji Kijowski, Petru, Schetyna et consortes. Z tej mąki nie będzie chleba. Ze słusznej i koniecznej walki o Trybunał Konstytucyjny nie będzie nowej Polski.

Zimna głowa, gorące serce

Z czego zatem?

Kiedy się patrzy nieco z góry, widać, że są tylko dwie drogi przed światem zachodnim. Jedna to straszny bałagan przez czas jakiś, potem krwawa rewolucja, potem nowe, ale zupełnie nie wiemy jakie. Na razie ta droga wydaje się bardziej prawdopodobna. W takim przypadku po politykach nie należy się niczego spodziewać. Niech protestują, niech się kłócą, zawsze to jakieś zajęcie. Albo może wrócimy do korzeni demokracji, intelektualnych czy filozoficznych, a nie historycznych, i uwierzymy, że można sobie poradzić ze zjadaczami chleba, jeżeli da się im szansę.

Odbudowa idei europejskiej po nieuniknionym okresie rozpadu, oby nie wojny, to odbudowa idei wspólnoty. Tak mówią wszyscy. Jednak wspólnota demokratyczno-liberalna – cokolwiek miałoby to znaczyć – zaistnieć nie może. Jest tylko jedna wspólnota, czyli wspólnota kultury, pamięci, religii, symboli, mitów – czyli wspólnota konkretnych ludzi, którzy porwani zapałem sami chcą sobą rządzić. Czyli wspólnota demokratyczna. Prawo jest ważne, państwo jest ważne, instytucje międzynarodowe są ważne. Ale wszyscy ci, którzy uznali, że ważne wystarczy, że ludzie, ja i inni, zrozumieją w końcu, że oni, rozważni administratorzy, chcą tylko naszego dobra, popadli w nieskuteczny paternalizm.

Demokracja nienawidzi paternalizmu. Nie uczcie nas prawa, tylko uczcie nas kochać. Uczcie nas tego, co gorące, a nie tego, co tylko rozsądne. Marzy mi się Europa demokracji anarchistycznej, demokracji pomocy wspólnej, demokracji powszechnego uczestnictwa. W takiej Polsce, w takiej Europie można być aktywnym naprawdę, ale kto chce, a nie musi. Tylko niech siedzi cicho.

Jestem liberałem prywatnym, a nie publicznym, Publicznie jestem demokratą i wszystkie konieczne ograniczenia wolności indywidualnej, jakie musi wprowadzić demokratyczna wspólnota, popieram bez zastrzeżeń. Myli się bowiem nasza opozycja. Nie da się mieć i liberalizmu, i demokracji. Można mieć rządy tych, którzy chcą uczestniczyć we wspólnocie, o jakiej była mowa. Trzeba jednak porzucić marudę. Trzeba zwrócić się do obywateli jako do obywateli, a nie jako do konsumentów prostych haseł. Trzeba potraktować wielki kryzys naszych czasów jako przełom, a nie jako krótkotrwałe zdarzenie, bo w końcu i Kaczyński odejdzie. Ale co z tego?

*Marcin Król – ur. w 1944 r., filozof, historyk idei, działacz opozycji w PRL-u. Ostatnio wydał eseje „Europa w obliczu końca”, „Byliśmy głupi” i „Pora na demokrację”

 

=================

Mississippi

Every step of the way we walk the line
Your days are numbered, so are mine
Time is pilin' up, we struggle and we scrape
We're all boxed in, nowhere to escape

City's just a jungle, more games to play
Trapped in the heart of it, trying to get away
I was raised in the country, I been workin' in the town
I been in trouble ever since I set my suitcase down

Got nothing for you, I had nothing before
Don't even have anything for myself anymore
Sky full of fire, pain pourin' down
Nothing you can sell me, I'll see you around

All my powers of expression and thoughts so sublime
Could never do you justice in reason or rhyme
Only one thing I did wrong
Stayed in Mississippi a day too long

Well, the devil's in the alley, mule's in the stall
Say anything you want to, I have heard it all
I was thinkin' about the things that Rosie said
I was dreaming I was sleeping in Rosie's bed

Walking through the leaves, falling from the trees
Feeling like a stranger nobody sees
So many things that we never will undo
I know you're sorry, I'm sorry too

Some people will offer you their hand and some won't
Last night I knew you, tonight I don't
I need somethin' strong to distract my mind
I'm gonna look at you 'til my eyes go blind

Well, I got here following the southern star
I crossed that river just to be where you are
Only one thing I did wrong
Stayed in Mississippi a day too long

Well my ship's been split to splinters and it's sinking fast
I'm drownin' in the poison, got no future, got no past
But my heart is not weary, it's light and it's free
I've got nothin' but affection for all those who've sailed with me

Everybody movin' if they ain't already there
Everybody got to move somewhere
Stick with me baby, stick with me anyhow
Things should start to get interesting right about now

My clothes are wet, tight on my skin
Not as tight as the corner that I painted myself in
I know that fortune is waitin' to be kind
So give me your hand and say you'll be mine

Well, the emptiness is endless, cold as the clay
You can always come back, but you can't come back all the way
Only one thing I did wrong
Stayed in Mississippi a day too long

Autorzy utworu: Bob Dylan


=================================================

OLGA WOŹNIAK: Byłeś dzisiaj w lesie?

ADAM WAJRAK: Staram się codziennie wyskoczyć chociaż na dwie godziny. Idę sprawdzić, czy się coś nie wydarzyło, może spotkam jakieś zwierzę. Najfajniejsze zdjęcia zrobiłem przez przypadek.

Co może się dziać codziennie w lesie?

– No właśnie nigdy nie wiesz! To mnie najbardziej rajcuje. Każdy dzień jest inny.

I sam tak chodzisz?

– Czasem z moją żoną Nurią. Ale najczęściej sam.

To ucieczka przed ludźmi?

– Coś ty! Ja uwielbiam ludzi. Lubię balangować.

W Puszczy masz chyba mało okazji.

– Teraz mało, ale jak się coś trafi, to jest nieźle. Wiesz, do mnie nie trafia taki wybór między samotnictwem a towarzystwem, wsią a miastem. Wyznaję zasadę, że ma być fajnie i nieważne gdzie.

Ale teraz sam siedzisz w domu.

– Odkąd Nuria została szefową grupy badającej niedźwiedzie i zajęła się projektami naukowymi, musiała się przenieść do Krakowa. I tak mieszkamy na dwa domy.

 

 

Czy niedźwiedź i Polak mogą żyć w jednym domu?

Czujesz się samotny?

– Bardzo brakuje mi Nurii. Ale teraz dużo jeżdżę, spotykam się z czytelnikami. Choć nie lubię wyjeżdżać z Teremisek. Tu nie ma samotności. Samotność to dla mnie taki stan ducha – całkowita pustka – tak mi się wydaje, choć nigdy tak się nie czułem. A tu, w Puszczy, wszystko kipi, zmienia się, nic nie jest wieczne, coś wciąż umiera i odżywa. Nawet jak się coś wielkiego wywali, to zawsze coś na tym miejscu wyrośnie. Zawsze jest nadzieja. Wszystko jest takie obfite, że nie jesteś w stanie odczuwać żadnej pustki.

Nie boisz się, że kiedyś zginiesz wśród tych żubrów albo drzewo cię przywali?

– Moi przeciwnicy w sprawie Puszczy Białowieskiej mieliby straszną radość, gdyby spadło na mnie jakieś spróchniałe drzewo zabite przez kornika. Jakoś trzeba umrzeć, ja najbardziej bym chciał tak jak przyrodnik i fotograf Włodzimierz Puchalski. Filmował pingwiny i umarł na zawał serca. Robił rzeczy, które lubił, bach i po nim.

Jesteś uzależniony od Puszczy.

– Mój kolega alkoholik mówi, że jestem, a on się na tym zna. Trudno się nie uzależnić, skoro to permanentna przygoda. Jakbym wskoczył do filmu przyrodniczego. Ale nie zastępuję sobie ludzi zwierzętami. Jestem najszczęśliwszy wśród przedstawicieli swojego gatunku, zresztą podobnie jak te zwierzaki.

Nigdy nie miałeś potrzeby trzymania ich w domu, oglądania z bliska?

– Mieliśmy kiedyś małe centrum rehabilitacji dzikich zwierząt, trochę szpital, trochę sierociniec. Straszny zapierdziel, musisz się nimi ciągle zajmować – a do tego to masa tragedii. Te zwierzaki nie są szczęśliwe. Ale ludzie znosili mi różne stworzenia, a ja je przyjmowałem, jednak robiłem to bardziej dla tych ludzi niż dla zwierzaków. Bo uważam, że dzikie zwierzęta mają prawo do swojej śmierci. Jeżeli to nie człowiek wywołał ich cierpienie, nie powinien im pomagać. To naturalne, że umiera mały wilk czy mały niedźwiedź, że bociany wyrzucają słabe młode z gniazda. Miałem w życiu wiele zwierząt, ale im dłużej je obserwowałem, tym bardziej rozumiałem, że trzymanie ich w niewoli to dla nich tragedia.

 

 

Czasem ludzi cieszą różne zachowania zwierząt, bo ich nie rozumieją. Tak było na przykład z naszą kruczycą, którą nazywaliśmy Kura.

Kura?

– Była oswojona przez ludzi, nie dało się jej wypuścić. Gdakała jak kury sąsiadów albo szczekała jak nasz pies Misio Perełka. Wszyscy się zachwycali, że tak potrafi. Potem ktoś przyniósł inną kruczycę znalezioną ze złamanym skrzydłem i wybitym okiem. Wpuściliśmy ją do klatki do Kury i ona nagle przestała gdakać. Przeszła na kruczy język. Zrozumieliśmy wtedy, że gdakała i szczekała, bo szukała kontaktu z kimkolwiek, żeby pogadać. I jak ta jej samotność dotarła do nas, to było to po prostu przerażające.

Zwierzęta też umieją mówić: paszczą, zapachem, kolorem

Nie hodujesz dzikich zwierząt, ale masz psa.

– Na „zwykłe” zwierzęta, jak psy i koty, byłem zawsze uczulony i w zasadzie ich nie miałem. Teraz mamy Lolka, który przybłąkał się do warsztatu, gdzie robiliśmy przegląd samochodu. Wyglądał jak półtora nieszczęścia. Długo go oswajaliśmy, ale do dziś boi się wchodzić do domu, śpi na werandzie. Nie chciałem mieć psa, po tym jak odeszła od nas Antonia. Ona była wyjątkowa. Pod koniec życia, kiedy chorowała, nauczyłem się, że do lasu mogę iść najwyżej na trzy godziny, bo muszę pomóc Antonii. Wynieść ją na dwór. Nie mogłem się z nią rozstać.

Co było w niej takiego niezwykłego?

– Jest bohaterką mojej książki „Wilki”. Trafiła do nas za sprawą Nurii, która przygarnęła szczeniaczka ze złamaną nogą. Ten kundelek to był najwspanialszy, najmądrzejszy pies na świecie. Antonia pomagała Nurii w badaniach.

W jaki sposób?

– Nuria zajmowała się wtedy padliną. Szukała jej w lesie, ale to nie było łatwe. Aż tu nagle się okazało, że nasza suczka, wtedy czteromiesięczna, już za pierwszym razem – bez żadnego szkolenia – bach, bach, nos do góry, nos do dołu i wskazała nogę jelenia. A potem Antonia wychowała wydrę – Julka. Gdy on się u nas pojawił, nasza suczka miała akurat ciążę urojoną i uznała, że to jest jej szczeniak. Na początku baliśmy się, że zaliże go na śmierć, ale później wychowywanie szło jej naprawdę nieźle.

Mieliśmy wtedy jeszcze dwa psy, które Nuria przywiozła z Hiszpanii. Misia Perełkę, zwariowanego kundelka, i cocker spaniela Trapo, kanapowca. Tylko kota jakoś nigdy nie mieliśmy poza jednym, przechodnim.

Teremiski to twoje miejsce na ziemi?

– W Polsce tak. Drugie jest daleko stąd, na północ od koła podbiegunowego. Gdzie indziej cały czas zależysz od kogoś. Musisz jechać z kimś samochodem, z przewodnikiem. A w Arktyce jest wolność. Mogę wziąć narty i sanki i pójść w cholerę. Tylko karabin zabieram, żeby mnie misiek nie zjadł, bo rzadko, ale niedźwiedzie polarne atakują ludzi w celach konsumpcyjnych.

Ty i karabin? Zabiłbyś zwierzę?

– W obronie własnej – bez mrugnięcia okiem. I takie, które się męczy. Kiedyś zabiłem sarnę nożem. Była we wnyku, miała przeoraną czaszkę. Zabiłem w życiu masę zwierząt. Kuny, wydry, bociany nie jedzą marchewki, nie są jaroszami, a ja musiałem je nakarmić . Choć uważam zabijanie zwierząt za okropną rzecz, która ryje mózg. Nigdy nie zabiłbym zwierzęcia dla przyjemności. Dlatego nie rozumiem myśliwych. Jak można w wolnym czasie pójść sobie pozabijać?

Nie ma dnia, żeby puszcza brzmiała tak samo

Twój stosunek do zwierząt jest bardzo osobisty.

– Bo one niewiele się różnią od ludzi. Lubię Spitsbergen, mam tam swoje kieszonkowe miejsca. Jak siedziałem na przykład w chatce polarników pod Górą Wrzasku, to wszystkich znałem: liski, gęsi, wydrzyki, mewy. Wiedziałem, który lisek jest odważny, a który nieśmiały. Tak samo znam puszczańskie żubry. One mnie chyba też, bo jak długo mnie nie ma, to czekają pod domem. To oczywiście przypadek, ale jest mi bardzo miło.

I żadnych zwierząt się nie brzydzisz?

– Jedynie mdli mnie na widok martwych i zgniłych, co było pewnym problemem, jak Nuria robiła doktorat z padliny.

Komary?

– Trochę upierdliwe, ale ich larwy są fantastyczne i filtrują wodę.

Kleszcze?

– Nawet do kleszczy się przekonałem, kiedy się dowiedziałem, jak nas namierzają za pomocą specjalnych receptorów na łapkach, które wychwytują dwutlenek węgla.

A karaluchy?

– O, karaluchy bardzo chciałem hodować, jak byłem dzieckiem, bo fascynowała mnie ich odporność i wydają mi się ładne. Nawet prawie namówiłem mamę, żeby mi kupiła takie egzotyczne, ale sprzedawca w sklepie na Nowym Świecie w Warszawie powiedział jej, żeby się stuknęła w głowę, bo jak zwieją, to nigdy się ich nie pozbędziemy.

No, OK, czasami mnie denerwują muchy.

Bzyczeniem.

Ludzie cię nie denerwują?

– Tylko niektórzy politycy. Ale ludzie są dla mnie ważni. Jestem ukształtowany przez bardzo wielu różnych ludzi. Przez przyszywanego wujka Janusza Kłucińskiego, który opowiadał o Afryce. I przyszywanego wujka Lechosława Herza, który opowiadał o wędrówkach i o tym, że najfajniejsze rzeczy możesz spotkać za rogiem, i zabierał nas na takie wycieczki. I przyszywaną ciocię Ankę Ostrowińską. I mojego tatę, który brał mnie do lasu, i Jacka Kuronia, który tłukł mi do głowy zasadę, że zawsze trzeba być po stronie słabszych. I profesora Macieja Luniaka, do którego chodziłem jako dzieciak, bo chciałem zostać ornitologiem. I Bogumiłę Olech, która zabierała mnie na obrączkowanie jastrzębi.

Chciałeś być naukowcem?

– O tak! Ale zamiast pójść na studia, zacząłem pisać do gazety, i tak legła w gruzach moja kariera naukowa. Jako dzieciak chodziłem na zajęcia do sekcji ornitologicznej Polskiego Towarzystwa Zoologicznego i jeździłem na obrączkowania. A jak byłem w liceum, to dostałem od prof. Luniaka za zadanie policzenie ptaków w części Żoliborza. Po kilkunastu latach wyszła z tego książka. Nazywa się „Ptaki Warszawy” – jestem tam wspomniany.

Tak sobie myślę, że w ogóle poznaję ludzi dzięki temu, że jestem w odpowiednim miejscu i czasie i jestem dość bezczelny. Nie mam oporów. I cały czas mam fart.

I w czym ci się tak przyfarciło na przykład?

– Kiedy pierwszy raz pojechałem na Wyspę Niedźwiedzią. Łomotałem naszego wicenaczelnego, żeby mi gazeta dała na to pieniądze, ale oni nie byli zachwyceni, bo z czego miałbym tam robić relacje? Ze śniegu i lodu? Nuda. Ale podczas jednej rozmowy przechodzi obok Ryszard Kapuściński i mówi do mnie przy wicenaczelnym: „Nie chcą panu dać pieniędzy, to niech pan do mnie przyjdzie. Ja panu dam”. I poszedł.

On dał i gazeta dała. Do tej pory mam maszynkę do gotowania za kasę od Kapuścińskiego. W życiu bym nie pojechał w Arktykę, gdyby nie on. Ale też gdybym nie spotkał Marcina Węsławskiego, dziś wybitnego naukowca, polarnika. Czy Wojtka Moskala, który – jak zacząłem z nim jeździć – właśnie zdobył biegun północny z Markiem Kamińskim. I mu się chciało ze mną jechać.

Stan wojenny polarników. Czyli wojna o Spitsbergen, której nie było

Dlaczego właściwie ta Arktyka tak cię ciągnęła?

– W 1993 roku pojechałem do Estonii i dowiedziałem się, że tam pływają foki w Bałtyku. W kolejnym roku, w maju, pojechałem tam z ludźmi od fok i oni zostawili mnie na maleńkiej wysepce, która miała kilkaset metrów długości. Tam była góra lodu z morza. Siedziałem przy tej górze i myślałem: „Kurde, ale to fajne!”. Naczytałem się Centkiewiczów, było super: wokół pływały foki i jakieś gęsi. Wróciłem i mówię koleżance z gazety Ani Białej, która jest z wykształcenia oceanografem, że muszę jechać w tę Arktykę. Ania na to: „Masz telefon do Marcina Węsławskiego, powołaj się na mnie”. A on, poważny naukowiec, mówi: „Wybieramy się na Wyspę Niedźwiedzią, to pojedziesz z nami”. I to była moja pierwsza wyprawa do Arktyki, a potem były kolejne. I będę tam wracał.

A gdzie najbardziej byś chciał pojechać?

– Na Wyspę Wrangla w Arktyce rosyjskiej.

Dlaczego akurat tam?

– Bo to jedna z ostatnich wysp, na której żyły mamuty. A poza tym jest tam wszystko.

Wszystko?

– W Arktyce jest tak, że pewne rzeczy są tu, inne tam – woły piżmowe na Grenlandii, ale nie na Spitsbergenie. W Kanadzie, na Syberii są sowy śnieżne, a na Spitsbergenie ich nie ma. A na małej Wyspie Wrangla są morsy, niedźwiedzie polarne, sowy śnieżne – wszystko. Tylko że jest tam też strefa wojskowa i pewnie mnie nie wpuszczą. Bardzo też marzy mi się, aby pójść na nartach za białymi arktycznymi wilkami w kanadyjskiej Arktyce.

Do Australii cię nie ciągnie? Tam żyją naprawdę dziwne zwierzęta.

– W Australii byłem cztery dni. Było bardzo fajnie. W te cztery dni napisałem jeden z najlepszych tekstów – o projektach klonowania wilka tasmańskiego. Ale to nasza europejska perspektywa, że gdzieś jest dziwnie. To u nas jest dziwnie.

Czy zaginiony wilk tasmański powróci sklonowany?

Co może kogoś zdziwić w Polsce?

– Mojego kolegę z Niemiec zadziwiło to, że miał na szybie mnóstwo rozbitych owadów. Jego zdaniem to świadczy o tym, że mamy w miarę zdrową przyrodę.

A najdziwniejsze zwierzę jakie widziałeś?

– Chyba rzęsorki rzeczki w akcji – jak zabijały żaby.

Co to są rzęsorki rzeczki?!

– Są trochę podobne do ryjówki – to w zasadzie takie wodne ryjówki. To jedyny w Polsce jadowity ssak. Ma toksyczną ślinę, którą paraliżuje ofiary. Mieszkają w Puszczy.

Myślałam, że wymienisz jakieś zwierzę z Afryki. Byłeś tam niedawno…

– E, tam byłem przygotowany na to, że wszystko jest inne. Choć jest zwierzę, do którego bardzo bym chciał wrócić – to sorkonos czarno-rdzawy. Zaczaiłem się na niego na Zanzibarze, ale nie udało mi się zrobić zdjęcia. To taka ryjówka wielkości świnki morskiej i w anarchistycznych kolorach – czerwono-czarna.

Afryka zachwyca?

– Trochę znałem Afrykę z opowieści Ryszarda Kapuścińskiego. To się bardzo zmieniło. Przyroda jest coraz bardziej zamykana w parkach narodowych. Wyobraź sobie, że polskie sarny, łosie i jelenie są już tylko w parku narodowym.

Ludzie zabierają zwierzętom ziemię?

– Nie tylko miejscowi. Europejskie firmy mają tam olbrzymie fermy kwiatów. One są przewożone na giełdę w Amsterdamie, a potem na stragan w Warszawie. To było dość wstrząsające odkrycie. Róże przylatują do nas z Kenii albo Tanzanii. Holandia, największy producent i dystrybutor kwiatów w Europie, większość kwiatów – w tym aż 80 proc. róż – sprowadza właśnie z Afryki.

Przywozimy je samolotami. Jakby ktoś nie wiedział, skąd się bierze globalne ocieplenie, to również z tego.

Kenia. Róże podlewane potem

Martwi cię stan naszej planety?

– Jestem przerażony tym, jak bardzo nieprzyjemne czasy sobie szykujemy. Idziemy na czołowe zderzenie z klimatem. Pytanie tylko, czy uderzymy w ścianę z szybkością 120 km czy 50 km na godzinę. Wystarczy popatrzeć, jak szybko dwutlenek węgla się zbiera w atmosferze, jak znikają kolejne gatunki, jak bardzo dzielimy planetę na kawałki, jak bardzo ją nawozimy – bardzo słabo to wygląda. Ja żyję sobie w bańce Puszczy Białowieskiej, ale to jest malutka banieczka. Może się nią pocieszę do końca mojego życia, ale już następne pokolenia będą miały bardzo słabo.

A przecież mamy takie możliwości, żeby to zmienić.

Co możemy zrobić?

– Musimy stawiać na energię odnawialną! Za chwilę zjemy wszystko, tymczasem wciąż jesteśmy jak ten łowca mamutów, który myśli, że za górką jest kolejne stado, tymczasem w Afryce wymierają słonie, żyrafy, ogromnie dużo małych stworzeń, których nie widzimy. Będą też narastać takie zjawiska jak susze, które wywołały wojnę w Syrii, jak gwałtowne zjawiska atmosferyczne i coraz trudniej będzie nam się produkowało żywność. W skali globalnej jestem pesymistą.

Jakie gatunki zwierząt pożarliśmy?

OK, to zejdźmy do skali lokalnej. Jak ty w ogóle trafiłeś do tych Teremisek?

– Kiedy poznałem Nurię, która przyjechała do Polski na stypendium, to pomyśleliśmy, że dla kogoś, kto ma robić doktorat z drapieżników, i kogoś, kto pisze o zwierzętach, Białowieża będzie idealnym miejscem. Wynajmowaliśmy tam domek, potem zdecydowaliśmy się kupić dom, jedyny do kupienia w tym czasie. Dzisiaj, jak o tym myślę, to uważam, że po raz kolejny miałem fart. Mnie się wszystko udaje fartem. Jestem strasznym leniem, a ten dom to zbawienie: te wszystkie żubry same tu do mnie przychodzą. W życiu bym tego nie miał w Białowieży.

Rodzina nie protestowała, że wyprowadzasz się na taką wiochę?

– Mama i tata byli przerażeni. Uważali, że dziennikarz może robić karierę tylko w mieście.

Idą święta, to zapytam: a czy ty gadasz ze zwierzętami?

– Zwierzęta mówią swoim językiem. Można próbować je wabić. Jak czasem wabię sóweczkę, to gwiżdżę. Ale myślę, że ona to odbiera jak jakiś bełkot, jak gdyby ktoś się darł na ulicy. Człowiek też wtedy wyjrzy z zainteresowaniem, co się dzieje. Parę razy udało mi się wywabić wilki, które pewnie się dziwiły: „Rany, jakiś koleś coś bełkocze, chodźmy zobaczyć, co się dzieje”.

Strasznie zapuszczona ta twoja Puszcza.

– Taka powinna być. Mój irlandzki kolega Declana jest zwariowanym biologiem. Tak zwariowanym, że ochrzciliśmy jego imieniem naszego najbardziej stukniętego bociana. Odbywał praktyki studenckie w Białowieży i za każdym razem, gdy wychodził z Puszczy, krzywił się okropnie i mówił: „To po prostu nie do pomyślenia! Ogromny ciemny las pełen dzikich zwierząt, robaków i grzybów. Na szczęście w Irlandii już dawno się tego pozbyliśmy!”. Mówił to oczywiście z przekąsem, bo kocha przyrodę. A w Irlandii najdzikszym stworzeniem jest owca.

Mój kolega Maciek Zaremba też czasem powtarza, że nie wie, czy chciałby chodzić do lasu, który przypomina o śmierci i przemijaniu.

A ty jak to znosisz?

– Nuria mi uświadomiła, że przyroda to wieczne pulsowanie – raz jest tu, raz tam, raz tak, raz inaczej. Jak jest źle, to zaraz będzie dobrze. Puszczę można chyba porównać do kosmosu – wszystko się tu kłębi i nie wiadomo, w którą stronę zmierza, wciąż się zmienia, nie ma nic stałego. To oczywiście może przerażać ludzi, którzy lubią stabilizację. Ale mnie bardzo pociąga ta nieprzewidywalność, to, że każdy dzień jest inny. Wszystko się tak odkłada w głowie i kiedy będę umierać, to sobie pomyślę: wow, ale miałem fajne życie!

* Adam Wajrak – obrońca przyrody, dziennikarz, fotograf; nie lubi mówić o sobie ekolog. Jego przyrodnicza pasja sięga dzieciństwa, kiedy z tatą wędrował po lesie, przygarniał chore i porzucone zwierzęta, interesował się ptakami. Od 1997 roku razem z Nurią Selvą Fernandez, naukowcem hiszpańskiego pochodzenia, badającą życie dużych ssaków, mieszka w Teremiskach w Puszczy Białowieskiej, skąd pochodzą jego liczne korespondencje przyrodnicze i niezwykłe zdjęcia polskiej przyrody. Często angażuje się w akcje ochrony przyrody, w 2006 roku zainicjował zbieranie podpisów pod petycją w sprawie obrony Doliny Rospudy. Walczy o zachowanie w stanie naturalnym Puszczy Białowieskiej

                        

-----------------------------------------------------

 

 

_________________________________ 

 

 

WIERSZE

 

 

_________________________________

 

OPOWIADANIA

 

__________________________________

 

  ESEJE  

 

__________________________________  

 

PRELEKCJE

 

__________________________________

 

PEDAGOGIKA

 

___________________________________

 

TŁUMACZENIA

 

___________________________________

 

REBUSY

 

__________________________________

 

PRZEPISANE

____________________

 

PRZEPISANE

Franciszek Misericordiae vultus

____________________

 

SKAŁKI

__________________________________

 

BLOG

          

2009 6 7 8 9 10 11 12  

 

2010 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12

 

2011 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12

          

2012 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12

 

2013 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12

 

2014 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12

 

  2015 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12

 

2016 1 2 3 4 5 6

 

HISTORIA NASZEGO OSIEDLA

 

__________________________________

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 
monitoring pozycji