------------------
ŚRODA 1 LIPCA
Orzechy dojrzały, pora na orzechówkę dobrą
na każdy brzucha ból.
Próbowałem różnych sposobów, polecam
najlepszy.
Potrzebne orzechy, słoik i cukier.
Orzechy opłukać, pokroić na milimetrowe
plasterki i ułożyć w słoiku warstwami,
na przemian orzechy i cukier.
Odczekać co najmniej miesiąc, od czasu do
czasu mieszając to, co w słoiku.
Odlać ciemno-brązowy sok,
który, kiedy chcemy, mieszamy z alkoholem
(3 kieliszki soku na pół litra, albo do smaku).
np ze spiritusem rozcieńczonym pół na pół
wodą.
Im dłużej taka nalewka postoi (pół roku),
tym lepsza.
Oby nas nigdy, nic, nie bolało. Zdrowia
życzę - Orzech.
Mieszkaniec osiedla
Podwawelskiego napisał do
mnie, że "ciężarówka bez kół" to nie jest żaden samochód, tylko
"ciuchcia" (chociaż ze spalinowym silnikiem) i nie "atrapa" tylko
zabytek.
Poszedłem sprawdzić.
Dziadzio grający w piłkę z wnuczkiem w tej
czerwonej czapeczce, chętnie zrobił sobie przerwę i wyjaśnia.
-Panie, to stoi tutaj już chyba ze 40 lat.
Jeszcze ja się tym bawiłem, moje dzieci a teraz wnuk. A w czasie wojny,
jeździło toto po szynach w kamieniołomie, w którym pracował Papież, tam
gdzie Zalew.
I opowiedział mi o tym jak Wojtyła
pracował w Solvay'u. Potem namówił dziewczynkę biegnącą tu po schodkach
przyczepy, aby zagrała z wnuczkiem w piłkę a sam zaczął opowiadać o
niewidomym przyjacielu, który zbiera wojskowe orzełki. A ja słuchałem
jak turysta jakiś.
----------------------
CZWARTEK 2 LIPCA
PO ZEBRANIU
Kilku bogatych cwaniaczków wzięło od 200
ludzi, ich z trudem zdobyte pieniądze, mówiąc, wybudujemy wam domy, w których
będziecie mieszkać.
Gdy domy były gotowe, cwaniacy powiedzieli
do każdego z osobna,
-wykup jeszcze raz swoje mieszkanie bo jak
nie, to go nie dostaniesz
i stracisz też pieniądze za które
wybudowaliśmy te domy.
-To bezprawie, rozbój w biały dzień,
odpowiedziało 200 zwykłych, dzielnych ludzi i odebrało cwaniakom swoje
domy.
Teraz przedstawiciel prawa orzeknie, czy
prawo stoi po stronie kilku bogatych oszustów, czy po stronie 200 zwykłych, dzielnych,
wierzących w praworządność, ludzi.
------------------
PIĄTEK 3 LIPCA
Najpiękniejszym kwiatem, rosnącym dziko
nad Wisłą, jest bodziszek,
najrzadszym, kozibród.
Na świecie jest 30 różnych odmian
bodziszka, w Polsce 15, ja odróżniam 4.
Ten obok ma swoją własną nazwę: iglica.
Nasiona tych kwiatów mają kształt kolca (dawniej "bodziec")
i potrafią same wbijać się w ziemię.
Także łacińska nazwa geranium = żuraw, pochodzi od tego "dzioba".
Na plantach Podwawelskich (pas zieleni na
osiedlu obok), bodziszki łąkowe, o większych, niebieskich płatkach,
opanowały cały jeden klomb.
Rosną także w Skałkach. Nad samym Zalewem można zobaczyć bodziszka
cuchnącego (leczniczo).
Kozibród jest
podobny do mniszka lekarskiego (tzw. mlecz), inną ma jednak łodygę i
liście a jego dmuchawiec jest znacznie większy. Kwiaty rozwija tylko od
rana do południa. Nad Wisłą, znalazłem jeden krzaczek. W lesie na
Skałkach, widziałem już trzy dmuchawce koziejbródki.
Wcześniej znałem zaledwie kilka kwiatów po
imieniu. Teraz widzę, że to było tak, jakbym przeglądał wielką księgę,
znając tylko parę liter. Szymborska w wierszu Milczenie
roślin ma
żal do drzew i kwiatów, że choć podróżują z nami na wspólnej nam
planecie, nic o nas nie wiedzą. Nie mam żalu do kwiatów, one także nie
domagają się wzajemności.
----------------------
NIEDZIELA 5 LIPCA
Wczoraj całe popołudnie sprzątaliśmy
klatkę schodową i hall
przy wejściu do pomieszczenia użytkowego. Pełno tam było kartonów,
styropianu, płytek, rur, paneli, gruzu, o kurzu nie wspominając. Ktoś z
hallu przy wejściu, zrobił sobie ubikację, inny miejsce na skrzynkę w
ścianie wypełnił gruzem, mimo iż parę metrów dalej, nad garażami, było
wysypisko śmieci.
Po co jednak miałby drzwi otwierać?
Odtąd klatka schodowa jest nasza. I szlag
nas będzie trafiał, gdy ktoś znów zostawi puszkę po piwie, peta lub
niepotrzebne kartony. Mieszkanie jest moje, klatka schodowa jest nasza.
Sprzątający z nami socjolog Marek, powiedział -to użytkowanie czyni, że
coś traktujemy jako swoje. Wystarczyło, że oddałem klucze do
poprzedniego mieszkania i teraz gdy przyjeżdżam tam po pocztę, patrzę na
wszystko jak obcy.
Wiele, jak zawsze, zależy od człowieka.
Dla mnie nauczyciela, wszystkie dzieci są nasze, podobnie jest z
przyrodą, chociaż nie jestem leśniczym. Jedni wszędzie czują się u
siebie, inni tylko w tym miejscu, w którym się urodzili. Niektórzy biorą
w posiadanie swoje mieszkania na Wierzbowej a Darkowi, który zostawił
swój głos na forum, niezbędny do tego jest papierek z czyimś podpisem. W pełni szczęśliwy byłby pewnie tam gdzie mówią,
że "czieławiek bez bumażki jest pędrakiem".
Czasem przy krawędzi nad garażem, stoi
ktoś i smętnie wpatruje się w okna niewykończonego bloku A. Gdy pytam,
które jest jego, nie zawsze umie wskazać.
Moje? Nasze? U siebie?
W Szwecji było mi dobrze, ale nigdy nie
czułem się tam u siebie.
------------------------------------------------------------------------
Z BALKONU
wschód
zachód
KAMEDULI jaśnieją ZMARTWYCHWSTAŃCY
straszą
|
---------------------
WTOREK 7 LIPCA
Tego jeszcze nie było, będę chwalił URZĄD.
Wypada rymami:
5 minut, 3 rozmowy
i sprawa z głowy.
Niech żyje Urząd Pocztowy!
Rozmowa 1. na poczcie: Wierzbowa 4.
-Zadzwoni pan do centrali na
Kobierzyńskiej, tu jest numer telefonu...
Rozmowa 2. telefoniczna z p. kierowniczką
na Kobierzyńskiej.
-Zadzwoni pan o 8. rano do listonosza z
Dworskiej.
Rozmowa 3. j.w. pan listonosz wie o
problemach naszego osiedla.
-Napisze pan pisemko i zostawi na
Wierzbowej.
Napisałem, zostawiłem.
-Tylko niech pan przychodzi raz w tygodniu
zapytać...
-Mogę codziennie.
Listy na mój adres: Dworska 1, będą czekać
na poczcie po drugiej stronie ulicy, bo w bloku nie ma skrzynek pocztowych.
Myślenie tej trójki - całkowicie
zadaniowe. Ani cienia martwych paragrafów.
Skąd się to u nich wzięło? Skąd ten dźwięczny i nierozdwojony głos,
którym przyjmowali mnie, nieznajomego? Czy to dlatego, że ich praca łączy ludzi?
Czy dlatego, że szeregowa piechota,
listonosze, nie zasiedziała się za biurkiem?
W Szwecji byłoby to niemożliwe. (Sam
problem zresztą też).
Tam wszystko idzie jak z płatka ale czasem
i ten płatek się zatnie i wtedy stają bezradni. Gdy pracowałem w ogrodnictwie razem z
grupą Rodaków, w takiej sytuacji myśmy czuli się jak ryby w wodzie, oni nie
wiedzieli co robić?
"Trza se radzić, powiedział baca,
zawiązując buta glistą".
Super! Jak powiedział pan listonosz.
----------------------
CZWARTEK 9
LIPCA
Gdy podpisywałem umowę na mieszkanie,
zapytałem p. Legerską.
-Czy będzie jeszcze umowa "wstępna" a
potem "definitywna", skoro ta, którą podpisuję nazywa się "przedwstępną"?
-To tylko taka nazwa, odpowiedziała.
Dziś dowiedziałem się, że kwestionują,
iżby nasze umowy z deweloperem, jako przedwstępne, były wzajemne.
Czy może być UMOWA, która nie jest wzajemną? Czy w języku polskim, można powiedzieć:
"umówiłem się z nią na 9.00 ale ona ze mną się nie umówiła"? Można tak
powiedzieć ale żartobliwie, zamiast, "dostałem kosza". Co powiedzieć o
ludziach, którzy żartują, gdy chodzi o miliony?
A może nie mówią po polsku?
-------------------
PIĄTEK 10 LIPCA
MacIntyre na
560 stronach, opisuje jak Europejczycy w ciągu trzech tysiącleci, różnie rozumieli sprawiedliwość.
Dla Greków, sprawiedliwy był ten, kto
dobrze wypełniał obowiązki względem swojego polis.
Dla chrześcijan, każdy inny człowiek to
moje drugie "ja" a więc powinienem dbać o niego, jak o siebie samego.
W XVIII-wiecznej Anglii, sprawiedliwe było
to, co dobre dla posiadaczy i dlatego bogatemu nie pozwalano żenić się z biedną (Jane
Austen).
Dziś sprawiedliwość mówi: na ile tylko
potrafisz i możesz, dbaj o siebie samego.
Jaka sprawiedliwość decyduje, że pieniądze
wyłożone na budowę naszych domów, najpierw zwrócą tym, którzy wykupili
obligacje a nam dopiero na szarym końcu?
- Im chodziło o zysk.
= Nam, o dach nad głową.
- Oni, doświadczeni spekulanci,
mieli pełną wiedzę o ryzyku.
Mieli nawet u siebie człowieka od
dewelopera.
= Ja nie miałem zielonego pojęcia, że
moimi, wpłaconymi na dom,
pieniędzmi,
ktoś będzie "grał w ruletkę".
Dzisiejsza sprawiedliwość mi odpowie:
-Przestań porównywać. Oni, jak tylko mogą,
dbają o siebie. I ty rób tak samo.
Dbaj o siebie!
Chyba, że się "skrzykniemy".
Tak, jak dotychczas.
WIĘCEJ: A. MacIntyre, Czyja sprawiedliwość? Jaka
racjonalność? 2007
------------------------
NIEDZIELA 12 LIPCA
Nie czekając na pozwolenie, ani nawet na
ciepłą wodę, wcześniej od nas, na naszym osiedlu pojawiły się dzikie
kwiaty. Najwyższe, wyrastające ponad inne, to ślaz,
żywokost i lepnica. Żywokost leczy żołądek i gardło a ślaz jest
dobry na kaszel. Dawniej z
młodych liści i pędów ślazu sporządzano zupę ziołową, sałatkę i dodatki.
ŚLAZ DZIKI lub ZANIEDBANY.
Zaniedbany - płoży się czyli wyleguje na
ziemi a dziki, którego ja nazywam zadbanym, pnie się w górę, jakby
chciał zobaczyć Wawel. Tego obok, przyniosłem z naszego chwastowiska
przy wejściu z ulicy. Lubi przychacia ale widać, że może też być i blok.
"ŚLAZ" gra rolę oszusta w Lillii (lillii
?!) Wenedzie, Słowackiego.
"Moja nieboszczka matula mówiła,
Że kłamstwem wyjdę na pana".
Przekonuje się jednak, że mama kłamała.
A tak Ślaz opisuje Lechitów: Z oczu im
"Patrzy gburostwo, pijaństwo, obżarstwo,
Siedem grzechów śmiertelnych, gust do
wrzasku,
Do ukwaszonych ogórków, do herbów..."
Nie będę ukrywał, że bardzo lubię
ukwaszone ogórki.
ŻYWOKOST LEKARSKI - PURPUROWY
Gruba, szorstka łodyga i duże lancetowate
liście a na wierzchołku jak dzwonki, wisząpurpurowe kwiatki.
Ich owocki zawierają ciałka mrówcze. Są to wyrostki z tłuszczem i
białkiem, które lubią mrówki i to one przywlekły tego lokatora do nas.
Lubią go też psy.
----------------------LEPNICA------------------------
LEPNICA ROZDĘTA - BIAŁA
Pojedyncze, wysokie i wyprostowane
łodyżki, rozgałęzione na końcu a tam rozdęte, beczułkowate, białe
kielichy. Liście także lancetowate. Lubi siedliska "ruderalne". Wiele
kwiatów rośnie na klombie przy naszym bloku, ale chyba coś jej się
pomyliło z tą ruderą?
Zwłaszcza teraz, gdy posprzątane.
----------------------------
PONIEDZIAŁEK 13 LIPCA
Pierwszy raz byłem w sądzie. Bezkresne
korytarze, przy wejściu bramka jak na lotnisku, adwokaci zostawiają
swoje komórki. Informacja kieruje mnie "prosto, do końca korytarza, za
podwójne drzwi, na II piętro, pokój 218".
W pokoju tym, pani jak królewna z PRL-u,
robi wszystko bym poczuł się winny, wszak jestem w sądzie.
PANI-Dlaczego nie zostawił pan tego w
punkcie oddań?
JA=Bo tu mnie skierowano na informacji.
P- Czy wszystkie dokumenty są w komplecie?
JA=Nie wiem.
P- To proszę skompletować, pani oddaje
moją kopertę.
JA=Ja skompletowałem, proszę sprawdzić czy
SĄ w komplecie.
P- Ja jestem tylko od przyjmowania a nie
od sprawdzania.
JA=Jeśli pani jest TYLKO OD PRZYJMOWANIA,
to dlaczego nie chce pani przyjąć?
P- Bo nie są w komplecie.
JA=Skąd pani wie, że nie są w komplecie,
skoro pani ich nie przeglądała?
P- Sam pan powiedział.
JA=Powiedziałem tylko, że NIE WIEM czy są
w komplecie, chociaż ja je SKOMPLETOWAŁEM.
Pani przegląda moje dokumenty.
Przybija pieczątkę na jednym z napisanych
przeze mnie ZGŁOSZEŃ WIERZYTELNOŚCI i zwraca je jako dowód, że złożyłem te
dokumenty.
Oddaje mi też jedną z dwóch kopii aktu
notarialnego jako niepotrzebną.
JA=W piśmie, które otrzymałem napisano, że
trzeba "złożyć 2 egzemplarze WRAZ z oryginałem". "Wraz" znaczy "razem" a
wiec "2 egzemplarze i oryginał" to w sumie trzy pisma.
P- Tak, można to tak źle zrozumieć.
JA=Bądźmy ściśli: Tak można DOBRZE
ZROZUMIEĆ to błędne sformułowanie.
P- Tak, bądźmy ściśli.
Wychodzę i idę na chybił trafił, żeby
sobie pozwiedzać ten labirynt.
Nagle zza rogu, ukazuje się rząd
prowadzony przez młodą policjantkę, za nią na zmianę, raz cywil raz policjant, w sumie
siedmioro. Dokąd oni tak maszerują? Pod niektórymi drzwiami stoją kolejki.
Zszedłem do piwnicy przez półotwarte drzwi
a gdy się zatrzasnęły nie mogę otworzyć. Ale to tylko sąd więc czekam aż ktoś się
zjawi i wyprowadzi mnie stamtąd. Na świeże powietrze.
-----------------------
CZWARTEK 15 LIPCA
Co o mieszkaniu może powiedzieć filozof?
I to jeden z najbardziej wpływowych, Martin Heidegger. W roku 1951 mówił
do zgromadzonych w Darmstadzie architektów.
Zamieszkiwanie uznał
za "podstawowy rys bycia" człowiekiem.
Człowiek, jako Śmiertelny, zamieszkuje
Ziemię.
Ale czyni to tylko wtedy:
-gdy ją ochrania, ratuje a nie męczy czyli
włada i eksploatuje,
-gdy godzi się na naturalny bieg rzeczy,
nie czyni z nocy dnia a z dnia nieustannej za czymś pogoni,
-gdy oczekuje znaków Boskich i nie
zapomina o nich, gdy ich brak. Nawet w niedoli, czeka na odebrane mu
ocalenie. Nie czyni siebie bogiem i nie służy żadnym bożyszczom.
-gdy posłuszny własnej istocie, umiera
dobrą śmiercią.
Podstawowym rysem zamieszkiwania jest
zachowywanie czyli troska, opieka
-nad tym kawałkiem przestrzeni, który jest
nasz, -
-nad rzeczami, które nam służą,
-nad drzewami, roślinami i wszystkim co
żyje w otoczeniu,
-nad całą przestrzenią, którą wyznacza
nasze mieszkanie.
Panujący "głód mieszkań" to nie tylko ich
brak. "Właściwy głód mieszkania polega na tym, że Śmiertelni zawsze
dopiero szukają utraconej istoty zamieszkiwania, że muszą dopiero uczyć
się zamieszkiwania".
Mnie to zajęło ponad 60 lat. A teraz
urządzając własnoręcznie mieszkanie, ucząc się szpachlowania, kładzenia
paneli i płytek, codziennie czegoś nowego - dziś czeka budowa szafki pod
zlewozmywak (z dozownikiem - kranik na płyn do naczyń) - podziwiam jaką
nieprawdopodobną ilość rzeczy wymyślił człowiek od czasu przebywania w
grocie.
To dobra nauka zamieszkiwania czyli według
Filozofa, tego co w życiu najważniejsze.
A w naszym szczególnym przypadku, wszystko
to w cieniu możliwości utraty mieszkania. To jeszcze bardziej,
uczy cenić to, co mamy.
Jak śmierć uczy żyć.
------------------------
NIEDZIELA 19 LIPCA
Gdy Heidegger mówił o poszukiwaniu czym
jest "zamieszkiwanie", sam uczył się tego już od ponad 60 lat. Mieszkał
z żoną a przez wiele lat miał romans ze swoją uczennicą, Hannah Arendt.
Mieszkał w Niemczech gdzie rządził Wariat. Mało tego, aktywnie wspierał
nazizm, donosił na kolegów. Stąd może: Prawdziwie
Zamieszkujący "nie służy żadnym bożyszczom".
Na tej samej konferencji i na ten sam
temat: El mito del hombre allende la tecnia, mówił filozof hiszpański,
Jose Ortega y Gasset.
Czytanie jego mądrych książek o życiu, to
prawdziwa frajda (Bunt mas, Szkice o miłości...). Nie przeczył, że zamieszkiwanie czyni
człowieka ale, przeciwnie niż Heidegger, uważał, że jest ono niemożliwe.
Ta niemożność zamieszkania zmusza człowieka, który jest "pielgrzymem", do ciągłego szukania nowych możliwości i
do tworzenia. Gdy wybuchła wojna domowa w Hiszpanii w
roku 1936, emigrował i w ciągu sześciu lat mieszkał we Francji,
Holandii, Portugalii i Argentynie.
Niemożność zamieszkiwania za każdą cenę?
---------------------
WTOREK 21 LIPCA
Po drugiej stronie ulicy, w baraku, jest
PLAYER CLUB. Około godziny 10, dziewczęta wynoszą stoliki i parasole ale dopiero po
południu przychodzi grupa chłopców. W sobotę i w niedzielę są wcześniej.
Siedzą do ciszy nocnej a potem jeszcze z godzinę stoją na chodniku. Co w
tym złego? To lepsze niż gdyby rzeczywiście w coś grali. A jednak ci
chłopcy, pewnie o tym nie wiedząc, GRAJĄ na nerwach niejednego
mieszkańca, szczególnie tego, który rano musi wstać do pracy a teraz
przez nich nie może zasnąć.
Gdyby tylko popijali piwo i rozmawiali,
ale młodość musi się wyszumieć więc oni wrzeszczą. Najbardziej przenikliwy jest jednak taki
pierwotny, trzęsący całym ciałem rechot. To nie jest śmiech, bo oni
rechoczą bez powodu. Może to taka cielęca radość; jestem młody, zdrowy i
silny. Buzują hormony, adrenalina i alkohol. Fajnie jest!
Sam też to i owo mógłbym sobie
przypomnieć.
Jednemu fajnie a drugi nie ma spokoju.
Tego nie da się uniknąć między mieszkającymi razem ludźmi bo tu symetria
nie działa. Nie będzie rechot, to będzie co innego. Jeden lubi rap,
drugi Bacha a niskich rytmów popu, nie zagłuszy nawet Koncert d-moll na
dwoje skrzypiec. Albo jeszcze gorzej, przeklinające się całymi dniami i
nocami małżeństwo. I chyba jakaś granica: narkotyczne szaleństwo i krew.
Wszystko to zdążyłem przerobić w ciągu 5 ostatnich lat i jestem prawie
pewien, że w tym nowym domu, czekają nas nowe przygody.
Czy jest na to jakieś lekarstwo?
Polecam dwa: koniecznie i za wszelką cenę,
trzeba polubić swoich sąsiadów.
I drugie bardziej osobiste, nie znoszę gdy
ktoś skacze mi po głowie. Dlatego zamieszkałem na ostatnim piętrze.
Tylko gołębie, wiatr i deszcz.
-------------------
ŚRODA 22 LIPCA
Mieszkając w miastach, żyjemy w morzu
dźwięków, głosów i hałasu.
Przyzwyczajenie sprawia, że ich nie
słyszymy. Przenosząc się z kraju tak wyciszonego jak Szwecja, myślałem
że nigdy nie przywyknę do całkowicie beztroskiego zaśmiecania ciszy. Sam
hałas nie jest tak męczący jak bezmyślność człowieka, który zostawia na
podwórkowym balkonie ogromnego psa, dudniącego jak grzmoty burzy. Albo
dźwięk z górnej skali, elektroniczny klucz do samochodu, piszczący o
każdej porze i to kilka razy bo właściciel musi być pewny że drzwi
zamknięte. Za morzem nie do pomyślenia jest parking wewnątrz osiedla.
Były też głosy zabawne. Mieszkając tam
wśród drzew i niedaleko pól, od czasu do czasu miałem sympatycznego
gościa, myszkę polną. Raz otwieram szafkę kuchenną a ona patrzy na mnie
zdziwionym oczkami. Dowiadywałem się o odwiedzinach, słysząc w nocy jej
chrobotanie gdy gryzła książki, materac albo drewno. Tutaj w każdą noc
budził mnie ten sam chrobot ale to nie myszki lecz gołębie siedzące nad
oknem, drapiąc mur pazurami, naśladowały tamten dźwięk.
Wyciszenie środowiska ma swoją cenę. Gdy
wszyscy hałasują, nie słychać nikogo ale w ciszy nawet pojedynczy głos
brzmi jak dzwon Zygmunta.
Tak było z sąsiadem, który jak każdy
prawdziwy mężczyzna, załatwiał się na stojąco. W idealnej ciszy brzmiało to jak rynna
podczas ulewy. W nocy chowałem głowę pod kołdrę, żeby mnie nie zalało.
Tutaj myślałem, że nigdy nie przywyknę do
sygnału karetki jeżdżącej co chwilę, bo obok było pogotowie. Po jakimś
czasie, gdyby ktoś o to zapytał, byłbym zdziwiony, karetka jaka karetka?
Mechaniczny hałas przestajemy słyszeć całkowicie. Najtrudniej jest z
pojedynczym ludzkim głosem np gdy na balkonie ktoś rozmawia przez
komórkę. W tramwaju także zapominają, że wszyscy dookoła ich słyszą.
Jest kraj, w którym mieszkańcy są przekonani, że gdy załatwiają swoje
potrzeby fizjologiczne, stają się niewidoczni. Przy drodze, co rusz
można tam zobaczyć jak ktoś kuca bo jest niewidoczny.
-------------------
PIĄTEK 24 LIPCA
O czwartej nad ranem zaczynają śpiewać kosy.
Lubię te ptaki. Kiedyś, cztery małe kosiątka wychowałem na własnym
tarasie.
Lato było już w pełni, rodzice moich kosów
spóźnieni, chyba pierwszy raz budowali własne gniazdo, byle jak
układając kępki wyschniętej trawy tuż za moim oknem, na budce z
narzędziami. I spadłoby to wszystko, gdybym nie przybił podstawki
zrobionej z dna plastikowego kanistra. Nie wiem czy gniazdo budowali
razem, czy tylko samica bo wtedy nie odróżniałem jej, ciemno-brązowej od
całkiem czarnego małżonka. Tym bardziej, że potem, gdy ona siedziała w
gnieździe, on na gałęzi drzewa, nic nie robiąc, wyśpiewywał tylko te
swoje trele, ogłaszając wszem i wobec: rewir zajęty ale była to także i
dla niej piosenka. I dla mnie też.
W nocy zaczął mnie budzić przeraźliwy
krzyk. To ataki bezdomnych kotów. Biegłem na pomoc. Niepotrzebnie. Ona
zawsze zdążyła uciec ale co będzie z małymi? Z gałązek wierzby skleciłem
szkielet klatki i codziennie przykrywałem go coraz szczelniej siatką.
Nie przeszkadzało jej to, dopiero gdy zostało tylko małe wejście,
straciła orientację. Siedziała na gałęzi sumaka z której zawsze
wskakiwała do gniazda i rozglądała się na wszystkie strony. Wróciła na
taras, gdzie zwykle lądowała, jakby chciała sobie przypomnieć co dalej?
Stamtąd z powrotem na gałąź. Gniazdo miała pod dziobem ale, jako że
ptaki nie używają słów, pamiętała tylko obraz, który teraz został
zmieniony i nie potrafiła odróżnić szczegółów. W końcu jednak jakoś
odnalazła wejście.
Gorzej było z samcem. Gdy wykluły się
małe, przylatywał z pęczkiem dżdżownic w dziobie, siadał na daszku
klatki i próbował je karmić przez siatkę. Otwierały ogromne, żółte,
dzióbki a tu nic. Widział w którym miejscu wlatuje samica ale nie
potrafił jej naśladować. Dopiero po kilku dniach, gdy przykryłem górę
klatki, odnalazł wejście.
-----------------------
NIEDZIELA 26 LIPCA
Gdy już nakarmił kolejne pisklę, siadał na
płocie i śpiewał zawsze jeden i ten sam trel a potem przechylał łebek raz w lewo, raz w
prawo. Kosy mają w swoim rejestrze kilka różnych dźwięków. Czit, czit,
gdy przepędzają srokę. Głośne kwakanie i wysoki gwizd, gdy zbliża się
kot. Cichy, przeszywający, ostry jak brzytwa świst, gdy przylecą z
pokarmem. Dlaczego on zawsze gdy wyleciał z klatki śpiewał to samo,
dowiedziałem się na pożegnanie. O przechylaniu łebka, nic nie wiem do
dziś.
Gdy nadszedł dzień wylotu maluchów,
pierwszy z nich usiadł za progiem klatki i czekał tam aż cała trójka
opuściła gniazdo. Drugi pofrunął i wylądował gdzieś w krzakach. I wtedy
usłyszałem ten sam trel, którym ojciec kończył karmienie. Teraz siedział
na gałęzi drzewa i wabił malucha wyżej, gdzie jest bezpieczniej. Trzeci,
od razu doleciał tam gdzie rodzice. Bez ogona, w powietrzu przypominał
wielkiego trzmiela. Ostatni, zeskoczył na taras, przeszedł pod płotem i
zaczął maszerować po trawie ogrodu. Przerażona samica, skakała dookoła,
bezskutecznie próbując poderwać go do lotu. Wyglądał jak małe kurczątko.
Całą rodzinę widywałem jeszcze wiele razy.
Małe, jak w gnieździe, przykucnięte w trawie, otwierały szeroko dzioby i
trzepocząc skrzydłami, domagały się karmienia. Potem zaczęły naśladować
dorosłych: kilka szybkich skoków i nieruchomo wypatrywały dżdżownic.
Teraz, zanim dorosną, całą
odpowiedzialność przejmuje ojciec. Zdarza się, że samica zostawia go z
potomstwem i szuka następnego partnera. Każdego roku ginie 60% matek,
nie mają więc czasu do stracenia.
Opowiadałem o kosach znajomemu ze
Słowacji. Gdy kosy odleciały, przywitał mnie jak zwykle:
-Ako
sa masz?
(Jak się masz?)
-Już nie mam, odpowiedziałem.
-------------------
ŚRODA 29 LIPCA
Jeden z panów, którzy dzień i noc
ochraniają nasze domy, zapytał mnie jak Szwedzi odbierają polski
język? Słyszałem
szwedzkie nauczycielki naśladujące rozmowy swoich polskich uczniów. Był
tam szelest, miękkość i wargołomne zbitki spółgłosek.
Zaraz po przyjeździe do Szwecji przez
godzinę słuchałem w kościele języka szwedzkiego. Pamiętam wrażenie:
chRopowaty, twaRdy a nawet gRoźny. I rzeczywiście, porównałem "Ojcze
nasz" w obu tych językach. Szwedzi aż 16 razy użyli głoski "R", my tylko
dwa: "któryś" i "królestwo". Odwrotnie jest z miękkością, oni 9 głosek
miękkich, my aż 22.
Największa jednak różnica, to te
wargołomne zbitki spółgłosek. W "Fader wor" (2xR) co druga głoska jest
samogłoską. Oprócz tego są tam samogłoski długie, które można liczyć
podwójnie i wtedy u nich 75% głosek to samogłoski, u
nas tylko 41%. Dlatego nasz język, brzmi dla nich jak werbel dobosza.
Oni -w wymowie- mogą używać prawie tyle samo samogłosek - 17 co
spółgłosek - 18. My mamy tylko 8 samogłosek i aż 28 spółgłosek.
Szwedzkie "u" wymawia się na cztery różne
sposoby i powoduje to zmianę znaczenia. "Polska" (Polen), "pyłek", "pal"
i "biegun", brzmią dla nas prawie tak samo, bo samogłoska "o" za każdym
razem różni się tylko tonacją. Polakom mówiącym w języku Wikingów,
sprawia to w zasadzie niepokonane trudności. Przeważnie zastępują
wszystkie samogłoski szwedzkie, naszymi sześcioma i nie słyszą żadnej
różnicy. Cd niżej.
-----------------------
CZWARTEK 30 LIPCA
Szwedki i
Szwedzi, których słyszałem mówiących naszym językiem, nie mieli
żadnego problemu z wymową spółgłosek, ale nawet profesor slawistyki w
czasie wykładu parę razy mylił końcówki przypadków. Nic dziwnego, mamy
ich ponad 50 a oni tylko jedną. Jej używanie opanowałem w ciągu paru
minut. Nigdy natomiast nie byłem pewny czy, nawet pisząc, nie
poprzestawiałem wyrazów tak jak nie trzeba.
W języku szwedzkim każde słowo w zdaniu,
-zwłaszcza złożonym!- ma swoje, jedno jedyne miejsce i nie wolno go
przestawić. Nic dziwnego, że wszędzie indziej także mają porządek. Ten algorytm zdaniowy zmusza do prostoty,
zapobiega rozpasaniu w nie mających kropki słowotokach. Ale jest to też
pewien brak swobody. Płacą nim za niewielką ilość końcówek wyrazowych.
Bo skoro mówią: "Jaś kocha Marysia", to muszą wiedzieć, że podmiot
zawsze jest na pierwszym miejscu czyli "Jaś kocha Marysię", bo jakże by
inaczej wiedzieli, że to nie Jasia kocha Marysia. Z tego samego powodu
muszą mówić: "Ja mogę nie". A ja nigdy nie mogłem tego opanować ale tak
prawdę powiedziawszy, to i nie chciałem.
Mają także coś, czego nie tylko że nie
udało mi się opanować ale nawet nie mogłem pojąć. Po co przy każdym rzeczowniku dodawać
słówko, które mówi czy dana rzecz lub sprawa jest mnie i słuchaczowi
znana czy nie? To pewnie taka pozostałość z czasów kiedy to co obce,
nieznane, było niebezpieczne i bez przerwy trzeba się było o tym
upewniać. Ale teraz pozostało niepotrzebne mówienie: daj mi "jakiś"
ołówek, bo chcę napisać "jakiś" list - to jeśli ołówek i list są
nieokreślone a jeśli wiemy o co chodzi to: daj mi "ten" ołówek, bo chcę
napisać "ten" list i tak ciągle, bez końca "ten" lub "jakiś".
My kochamy
zdrobnienia, każdy rzeczownik możemy powiedzieć w kilku odcieniach
uczuciowych: kot, kotek, koteczek, kociątko, itd. aż do 30. U nich jest
tylko "kot", żadnych zdrobnień w tym twardym języku, a jeśli już
koniecznie chcą go nazwać pieszczotliwie, dodają "mały". I tak nasza
piosenka (mała pieśń) w tłumaczeniu na szwedzki brzmiałaby: "wlazł mały
kot, na mały płot". Biedny byłby szwedzki tłumacz tego wierszyka (małego
wiersza).
Z kolei ja, tłumacząc Transtromera,
stawałem bezradny wobec częstych złożeń z dwóch lub więcej wyrazów. Mój
przedmiot nauczania brzmiał: modersmalsunderwisningen. Cztery wyrazy
razem i na końcu określoność bo wiemy o co chodzi. Pierwsze dwa słowa,
to "macierzysty-język" i jest to bardziej sprawiedliwe niż nasz
"ojczysty".
W jednym z wierszy miałem przełożyć
"okulary z łez",
tyle tylko, że po szwedzku "okulary" to już poetycka metafora:
"szklane-oczy" a to coś zupełnie innego. Jak wybrnąłem? Proszę
sprawdzić. TRANSTROMER, Z
WYSPY 1860
-------------------------
KONTAKT
CD
sierpień
|